piątek, 30 grudnia 2011

Nie denerwuj mnie.

tak na wszelki wypadek.

miałam nie pisać, bo znowu jeszcze czwartek, ale przegapiłam północ. nie mogę się jednak powstrzymać, bo gwiazdy takie piękne, niemalże jak szykująca się playlista nasenna. (inspired.) 
a przed tym jeszcze, do tych gwiazd właśnie i owocowych papierosów:
urzekające. nawet bardzo, tyle, że bardziej w sensie ogólnym, niż w konkretnych przypadkach. tak mi towarzyszy już od liceum i tym razem, nie inaczej, choć jak wspomniałam, bez konkretnych związków przyczynowych.
I zostało mi 5h snu, więc playlista musi być naprawdę dobra, tak by zrekompensować niejako braki godzinowe. Przydałoby się jeszcze kadzidełko jakieś, ale akurat nie ma. (akurat!)
no i żeby jutro wszystko poszło tak jak ma pójść. proszę.
Panie Boże, Pani Boziu i wszyscy inni święci.
Amen.

środa, 21 grudnia 2011

Let it snow now!

nareszcie. nareszcie minimalny, delikatny jeszcze, ale śnieg. Po takim długim czasie wyczekiwania nawet trawniki posypane śnieżnym cukrem pudrem cieszą jak sam skurwysyn. ;)
No i dom. dom już na Święta, bo tygodniowy urlop chorobowy, bo gardło i płuca jak poniżej nadal.
Dużo książek, pomarańcze, goździki, pierniczki, och Boże, ależ mi słodko. Znowu flashbacki, filmowe, królewna w domowych pieleszach, idealna młoda narzeczona, studentka z Harvardu, kominek, skarpeta i kordonek do koronek. same shit.  
Jednocześnie, irracjonalne oczywiście, poczucie winy i znowu tego, że jest ciągle dalej i dalej. Że te wszystkie spotkania, smsy, uśmiechy, imprezy to bardziej na siłę. Znowu? Powtórka z hordy? Nieeee. Przecież wiem, że nie zrobiłam nic, a jednak tak jakby to "dalej" było oznaką ogólnej dezaprobaty i braku towarzyskiej łaski na te Święta. Oczywiście w momentach racjonalnej oceny sytuacji wiem, że przesadzam, że jak się łamie i wyjebuje to złamać do końca i poskładać na nowo. Co nie zmienia faktu, że na ogół bez tego czuję się jak dziecko we mgle. Niby idzie, ale za chuj nie wiadomo gdzie i po co.

niedziela, 18 grudnia 2011

Coraz bliżej Święta...

w zasadzie już za tydzień, a jakoś tak zwyczajnie. Ani śniegu, ani kolęd, ani Mariah Carey w centrach handlowych (po których co prawda nie chodzę, no ale jednak). Nie ma lampek na ulicach, choinek na skwerach i przede wszystkim raz jeszcze zapytam gdzie jest kurwa śnieg?!
w wyobraźni, tej wcześniejszej, okres przedświąteczny w stumostów był tak cholernie bajkowy, taki, kurwa piękny. Był śnieg, spacery, wieczory w kinie, aniołki, wata cukrowa, x, y, z i akordeon w tle. To tyle jeśli chodzi o cuda. Jest mróz, ból płuc, gołe ulice, anemiczne słońce, spalony olej na frytki i współlokator mordujący karpie na balkonie. I te biedne karpie to jak na razie jedyny, niekoniecznie najmilszy, objaw zbliżających się świąt. Jezuuuuu, dorosłość jest taka chujowa.
I'm so fucking disappointed.
a jeśli chodzi o tzw. ''Ducha Świąt'' to jak na razie wygląda tak:

wieczór. nie lubię świata jeszcze bardziej. jedna spalona fajka, nie chce mi się wychodzić na balkon. hektolitry herbaty z malinami i miętowa czekolada. Na dokładkę, na wszystko Milan Kundera. I Pianochocolate, bo dziś jakiekolwiek przekazy werbalne mogłyby mnie dobić.
W momencie najskrajniejszym rozważałam nawet wycieczkę na Wodociągową, bo mają muzykoterapię, ale w zasadzie to ja sobie sama tą muzykoterapię też robię, więc bez sensu wychodzić z domu i ludzi straszyć na zasadzie: Psze Pani, przyśnił mi się piękny sen i dostałam pierdolca.
cały dzień przejebany. I nadal potrzebuję masażu. Pomimo wszelkich przeciwwskazań

sobota, 17 grudnia 2011

Można?

można. jak się chce. jak się potrafi wymazać dwutorowość, jak się...
znowu Rah. znowu.
http://teksty.org/rahim,mozna-%28feat.lilu%29,tekst-piosenki
no kurwa właśnie.
a przy okazji dwie inne piosenki, dwie tak bardzo kontrastowe.
jest więc to:

It's simply as that
you shouldn't look back
and cry, cry for what's been misunderstood.
If you think it's tough
you don't wanna enough


i to:

Não pare de sonhar porque essa não é mais
Quebra-se a sua vida, até chegar sóbrio
Não pare de sonhar porque essa não é mais
Meu amigo.


jest jeszcze prawie brak głosu i permanentne wyplucie płuc. (ale nakurwiam te mentolowe fajki, bo są taaakie dobre!) 
boli mnie ciało. boli tak bardzo, że jeśli do północy nie zostanę wymasowana to ocipieję. mogę się też czymś dobić, co jest jakoś bardziej prawdopodobnym wyjściem, łatwiejszym w osiągnięciu. ^^ oh babe!
poza tym, rozpierdalam kasę jak głupia. (spend it! spend it all bitch!)
no i generalnie to chuj.

ja to widzę wierz mi, że idzie.
czuję surrealizm.

piątek, 16 grudnia 2011

Niech sączy się serotonina.

Król Rahim na piedestale niezmiennie. Po każdej podróży po amplitudzie znajduję kolejne sensy i znaczenia, i rany, jak on rymuje! ^^
zapętlam i zapętlam i powstrzymać się nie mogę. i herbata z cytryną, na chwilowy brak głosu idealna. tak właśnie, kocham moje małe auschwitz zapewniające mi pranie mózgu, poziomkowo słodkich skurwo-chłopców i to, że komunikacja werbalna padła, bo gardło umarło.
ale tutaj właśnie recepta w słowach zawarta. Rahimowa Napinka, amplituda, pętla raz jeszcze i wróci najlepsze.

czwartek, 15 grudnia 2011

Never again.

nie to, że w ogóle, ale nie z nimi, nie tak, nie tyle. Dysonans poznawczy w pewnym sensie. To nie są ludzie dla mnie, to nie są nawet ludzie z którymi powinno się pić wódkę, mówić szczerze i dużo i bawić się tak właśnie. Wiesz, praca to praca, a sprawy balang zostawmy wypróbowanemu towarzystwu, bo już, znowu, za nimi tęsknię. A chuj z całym tym call centrowskim modelem szczerych kumpli. Ogólnie dzień dobry i zwiększona do maksa sensoryczność. Żel pod prysznic jeszcze nigdy tak pięknie nie pachniał zieloną herbatą, a muzyka w słuchawkach nie była tak pięknie podzielona na nuty. Ogólnie dobrze jeździ się autobusami pod symfonię z Augusta Rusha. A potem w pracy, jakkolwiek dziwnie by nie było, wyrobiłam target i wypierdoliłam, pracuj minimalnie, żeby nie cyckali. O to. W międzyczasie znalazłam w ogródku pół paczki mentolowych L&M-ów, to zawsze jakieś pocieszające.

a teraz przedstawiam państwu - Król Rahim Przenajlepszy i jego mistrzowska poezja.
nie będę spamować całym tekstem - bierzcie i słuchajcie, poza tym jakiś dobry człowiek umieścił tekst pod filmem także enjoy w pełni!

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Sense, where have you gone?

z tych wszystkich znaczeń najbliższy mi teraz jest chyba "rozsądek", w każdym razie bardziej niż sens jako taki.
chociaż tak właściwie wyrzuty sumienia pojawiają się tylko i wyłącznie w kontekście społeczno-towarzyskim, a to akurat to miejsce którym przejmować należy się najmniej.
bo skoro nawet te wielkie wyspy sińców na nogach wywołują uśmiech przez skojarzenie, ergo wspomnienia pozytywne.
no dobra, w zasadzie trochę przegięłam, ale też w życiu nie zrobiłabym czegoś tak, hmm, 'spektakularnego', a na pewno nie tak od razu, nie otwarcie, gdybym nie miała przyzwolenia. Świadomego, głośnego, czy też po prostu subtelnie wyczuwalnego w aurze, ale jednak przyzwolenia. Dużo dała też kwestia stosunku krwi do alkoholu, a co za tym idzie chcę do powinnam.
w każdym razie, obyło się bez większych tragedii, przypałów i deklaracji, chyba, że za deklaracje uznaje się gesty, spojrzenia i wszelkie aspekty behawioralne. Ale jeśli, to wyszły one z obu stron niejako symultanicznie. Aż tak najebana nie byłam, żeby mieć problemy z interpretacją.
Ogólnie tylko jawi się właśnie jako słabość, jako przegrana rozważnej z romantyczną, co jak wiadomo, z gruntu uważane jest za poniżające zważywszy na okoliczności.
I gdzieś coś z głębi się wybija o love under will, przebłysk jakby, chociaż też ni chuja nie wiem co moje wnętrze chce mi w ten sposób przekazać.




zakochałam się. taka bardziej kolorowa fairytale of my life.

niedziela, 11 grudnia 2011

Zdarzyło się wczoraj.

a dinozaury nie umarły to raz.

prywatni królowie hip hopu w słuchawkach, bo akurat dziś wieczór wzięłam się za spisywanie ostatnich 48h, które z powodzeniem mogłyby wystarczyć na tydzień.
ale nie, jednak nie. dokończę jutro, bo rozdrobniłam się w dopasowywaniu szczegółów i klimat się ulotnił, poza tym, jest już za piętnaście druga w nocy.
wiszące posty i spadające gwiazdy.

wtorek, 6 grudnia 2011

Pieprzę Cię Miasto.

z bardzo dużych liter.

qoute of the day:
You don't have a soul. You are a soul. You have a body.
tak właśnie.

parafrazując klasyki rockowe: idioci otaczają mnie. Mili ludzie, nie powiem, że nie, ale idioci. Profil studiów wskazywać by mógł na odrobinę chociaż intelektu, ogarnięcia w świecie, wiedzy podstawowej, ale nie. Nie bo po co. I to jest aż przykre, serio.
A włóczka nadal leży odłogiem. Prokrastynacja w uprawianiu kreatywnego hobby to już naprawdę przesada, więc Make that scarf, or die tryin'.
oh my!

niedziela, 4 grudnia 2011

Zwierzę bez nogi.

Pan Ef. oczywiście.
i grudzień, nieśnieżny, niespieszny, z niekończącą się mżawką w tle.
Odpoczywam. Czytam więcej niż ostatnio, nie mam za to ochoty jakoś na wełnę i oczka, tak jakbym z góry przeczuwała fiasko projektu (again!). Ale to chwilowe, chcieć to móc, więc czekam aż mi się zachce.
Zmiana pór roku, czyli w cyklu rocznym znowu chce mi się oderwać. Pójść, odkryć, poznać, a jednocześnie wyłączyć się, poluzować smycz i sznurowadła, odbiec. Nie na zawsze, na czas jakiś, wrócić bogatszą we wszystko, bo przecież. Znowu mi się śniło, że rzygałam stagnacją.
Jednocześnie pasjanse jednoznacznie wskazują na to, że już wkrótce dostanę to, co miałam otrzymać już dawno. Pasjanse robione oczywiście z totalnego braku kreatywniejszego zajęcia, więc w zasadzie nie wiadomo czy warto w to pokładać, nawet nie nadzieję, ale choćby ułamek uwagi przedsennej. A niech się dzieje w zasadzie co chce. W tym aspekcie. A całą resztę extremely under control.

A w tle nadal hrabia Ef. co się składa z wody, tłuszczu i wad. I ja się z nim składam z wad w kwadrat.

środa, 30 listopada 2011

To się może udać.

Kij Ci w nery, palec Ci w oku, pies Ci mordę lizał, daj mi święty spokój.

tak na początek. Huśtawki, huśtaweczki. To się buja, a ja się bujam razem z nim. Listopad minął jak z bicza trzasł. Raz, dwa, świst i nie ma. I zaraz znowu święta. Ale jeszcze najpierw, cztery dni andrzejek, patrz jak ładnie świętujemy dla Ciebie. Do porzygu sumienia prawie że. Co nie zmienia faktu, że projekty były dobre i że jakoś się z tym wszystkim obrobiłam. Mogę odpocząć, nawlekać oczka, robić papierowe żurawie i piec ciastka. Tak bardzo dobrze, tak potrzebuję.

i Świetlicki. dużo Świetlickiego, dużo kotów, Marylin Monroe i Bogarta.
i papierosy, gdyż bez nich zmarłbym. 

czwartek, 24 listopada 2011

Raissa?

no chodź.

i wszystkie te myśli, obecne, przeszłe, i te, które dopiero przyjdą dedykuję oksytocynie, z serdecznym dziękuję. Za chaos wewnętrzny, za wyścig rozbrojeń i za to, że za mnie, droga oksytocyno, zdecydowałaś, kto będzie najlepszym ojcem dla moich dzieci. Gdyby oczywiście takowe miały się spłodzić w czasie najbliższym.
Niemniej jednak łatwiej jakoś ze świadomością, że to wszystko, czego do końca nie potrafiłam określić i nazwać to nic ponad hormonalny haj.
Dobrze, że się przypomniało.

wtorek, 22 listopada 2011

K.O.

gdyż: 

Walczą we mnie lwy
Walczy zgraja psów.
Moje myśli dziś jak po linie chód.
Widzę słońca dwa, jak rozpoznać mam
Gdzie prawdziwy a gdzie odbity blask?

Na ringu ustawiam się
Na przeciw odbicia mnie
By zmylić obniżam głos
Nim zadam pierwszy cios
Przegrałam już tysiąc walk
Czytając z mych ruchu warg
Znów studzą we mnie krew
Wygodnickie lęki

Minuty przed gongiem dwie
Głodny tłum liczy mnie
Uśmiechem próbuje kłuć
Mówi mi co mam czuć
Najchętniej skoczyłabym
Do oczu i gardeł im
I żeby to gładko szło
Bo tak nie lubię potu.


to tyle gwoli wstępu. Liryczne, symboliczne odnośniki do tej ciągle szarpiącej ambiwalencji. Dwie mnie we mnie, jak nie dwieście, a jedna na drugą szczerzy kły, pluje i szyderzy.
A na dodatek rozlazłość, definiowana błędnie przez otoczenie jako zakochanie. A ja znów, uparcie wyrzekam się ujednolicania i podciągania pod schematy. Nie umiem jednak zdefiniować tego, wiem tylko, czym to nie jest. I to, że ostatnio, znowu pojawiło się, wspomniane wcześniej, poczucie bezpieczeństwa. To, że kiedy idę sama w środku nocy oblodzonymi chodnikami stumostów, to nawet w pełnym świetle latarni, drżę jak osika, że zaraz spotkam jakiegoś maniaka, który zedrze ze mnie ostatnie pieniądze i resztki godności. Dla porównania zaś wracając ramię w ramię z Tobą, w bardzo podobnych okolicznościach czasowo-pogodowych, intuicyjnie wybieram drogę przez nieoświetlony park, bo mogę. Bo czuję się z tym dobrze, bo jesteś przy mnie, więc jest mi bezpiecznie. I cały świat i nawet wszystkie galaktyki mogą mi naskoczyć, bo przecież.
Paradoksalnie i irracjonalnie właśnie tak. Nie zmienia to jednak faktu, że odrobiłam pracę domową i nic budować na tym bezpieczeństwie nie mam zamiaru.
Co się zaś tyczy poza-emocjonalnych przemyśleń, to razem z eL.U.Cem zanucę zalegalizujcie zieleń w moim mieście. Bo to smutne naprawdę, kiedy wszystkie ostoje soczystej blaszanej zieleni przeistaczają się w zwykłe blaszane budy. Myślałam, że ta zmiana kolorystyki Ruchu dotyczy tylko Holy City, okazuje się jednak, że stumostów też szarzeje, powoli acz konsekwentnie. I niechby chociaż śnieg spadł. Dla kontrastu.
Wieczór z malinową herbatą i Pratchettem. A w tle Erotic Lounge, czyli jakby zapowiedź snów z pogranicza.
Have a nice night.

piątek, 18 listopada 2011

I know you think that...

...I shouldn't still love you 
or tell you that
but if I didn't say it well I'd still have felt it,
where's the sense in that
I promise i'm not trying to make your life harder
or return to where we where but  


I will go down with this ship
and i won't put my hands up and surrender
there will be no white flag above my door,
I'm in love and always will be

I know I left too much mess and

distruction to come back again
and I cause nothing but trouble
I understand if you can't talk to me again
and if you live by the rules
of it's over then I sure that that make sense

and when we meet, which I'm sure we will

all that was there, will be there still
I'll let it pass, and hold my tounge
and you will think, that I've moved on.


wielbię tekst ten szalenie jak i całą formę wyrazu, wokalu, melodii również. I trochę się nawet z tym identyfikuję, zaznaczając że nie do końca. Przemawiają do mnie takie właśnie teksty o miłości, uderzają prawdopodobieństwem niczym sztormy w falochron, ale chodzi przecież o emocjonalne sznurowadła, których nadal uparcie nie będę nazywała miłością. Bo jak się kogoś kocha, to inaczej wygląda to wszystko. A poza tym, nie było żadnych emocji, szczerze (przewrażliwienie, czy naprawdę był w tym wyrzut?) więc mówiąc jak najprościej nie ma sensu dopisywanie wzniosłych historii pod kilka orgazmów, nawet z poczuciem bezpieczeństwa w tle. Potraktuj więc tą piosenkę jak równanie. Z 'x' w miejsce tej cholernej miłości. A potem pod 'x' podstaw dowolną wartość, emocję, szczęście, satysfakcję, bezpieczeństwo, wolność, ciepło i rozlazłość lub cokolwiek, co może pasować. Wtedy wszystko powinno się wyklarować i dać w miarę jasny obraz tego, dlaczego trafia mnie mentalny szlag ilekroć natrafię na piosenkę o niewyjaśnionych do końca przerwanych relacjach. I w zasadzie powinnam napisać halo, mi tu szaro! i że robię Cię w chuja mówiąc, że nie myślę. Ale nie musisz reagować, bo sama do końca nie jestem tego pewna. Zresztą i tak przecież to wszystko wiesz.

wtorek, 15 listopada 2011

Cały kosmos tu.

dziś wieczór, bez szczególnej weny i energii twórczej, bo wszystko wypala się na projekty i prezentacje. I tylko te przyspieszone pulsy na wszystkich mikro-tętniczkach i przypadkowe napady wyrzutów zatęchłego, rozhisteryzowanego sumienia. Średnio 3-4 razy na dzień. Wewnętrzny hasacz w ramach dworowania z powyższych przerzucił się na I os. l.p i głosem damskim, panicznym i zmęczonym powtarza mantrę w sekwencjach trójkowych. Zjebałam, zjebałam, zjebałam. Tak czy siak coraz mniej mu wierzę. Znajduję tylko w starych zapiskach cytaty notowane z tym samym uczuciem jeszcze za czasów wybitnie nyskich. Z tą różnicą, że tam i wtedy obojętne jakby źle nie było w głowie to jednak zawsze było hermetycznie i to szybciej stawiało na nogi. Sam proces dogorywania również był jakiś inny. Wiosna łamała się z latem było więc dużo balkonu, dużo kawy i papierosów i inne obowiązki. Mistycznie bardziej i na jakby większym chillu, choć nie cały czas też, bo w zasadzie pamiętam doskonale te momenty kiedy było b. źle, więc nie można też tej nyskiej umieralni neuronów gloryfikować niezaprzeczalnie.
Abstrahując zaś od wspominania tej [przyprószonej szczęściem z przeceny]* wiosny, mam wrażenie, silne bardzo, że znowu się oddalamy. Nie wiem, czy wynika to naprawdę z nadmiernej potrzeby czułości, czy z przyzwyczajeń, czy też może ze zwykłego wmawiania sobie, że tak jest. A tak czy siak coś w środku się wtrąca, że powinnam się wyjebać i czekać aż samo się wyklaruje. To samo tyczy się dalszych dywagacji na ten temat, także tego. 

Na nic nie mam ochoty. Tylko spać i spać, aż zniknie cały ten burdel, szarość przed oczami. Odetchnąwszy, klnąc, idę ulicą ku nie wiem jakiemu celowi, z niemiłym uczuciem, że kręcę się w kółko.


i jeszcze tylko co myśli na ten temat Kuba Ż: Czuję się sam ze sobą jak pojeb. Może to powszechne zjawisko, może po prostu wyolbrzymiam objawy neuro-zakatarzenia. Niewykluczone, że to psychiczna hipochondria, ale po prostu nikt nie robi takich rzeczy. Nikt dzisiaj nie rzuca wszystkiego, aby dogonić kilkusekundowe klipy z własnego mózgu.
i ja też. 

*nadal tak myślę

poniedziałek, 14 listopada 2011

Otucha ducha stumostów

i jak zawsze zajebisty L.U.C ^^
ogarnęłam po weekendzie, w końcu. Kiedy znowu zaczęłam chodzić na uczelnię i do pracy, samoczynnie jakoś zaczęłam dochodzić do ładu w głowie i szeroko pojętego spokoju wewnątrz. A zatem wiecznie wyszczerzony, skaczący, wściekle zielony wewnętrzny hasacz implikuje:
Ty się po prostu do tego, kurwa, nie nadajesz.
oh thank you capitan Obvious. Ale tak właściwie to racja, cholerna racja, to tak jak było wcześniej już, że that's not the shape of my heart. Że naprawdę wolę już bardziej spokojniej, nie tyle doroślej, ile hmm... poważniej? Tak, jakoś tak. I lepiej się czuję kiedy ogarniam wszystko i kiedy na głowie mam rzeczy poważniejsze niż to czy odezwiesz się w ciągu najbliższego dnia czy nie. Trzeba wrócić do stałego, wypracowanego systemu i może się marzyć i śnić, ale nie histeryzować. Bo bez przesady, tak bezpieczniej. I nawet jak się nie chce, to fajnie, że praca czasem motywuje, że wiadomości wydobywane spośród naukowego bełkotu wykładów cieszą i interesują i może czasem, przypadkiem, wyjdzie impreza, bo jak mówiłam wyrzekać się nie chcę, ale też tak żeby znać granice. Bo wtedy kiedy one stają się płynne i niejako ich przekraczanie odbywa się niezależnie od woli to gubię się, co w zasadzie nie jest niczym nadspodziewanym, ale jednak niekomfortowym. Jeśli ktoś umie sobie to wszystko pogodzić to spoko, podziwiać. Ale jeśli ja, co wychodzi już któryś raz, nie potrafię, to bez sensu się męczyć na siłę.
A na dziś wieczór i wszystkie kolejne, kategoryczny zakaz myślenia o tym przeginaniu i zero wyrzutów sumienia. Bo generalnie, to nawet tego potrzebowałam, może właśnie po to, żeby po raz kolejny coś sobie uświadomić, udowodnić nawet. Otucha ducha, prywatne stumostów, gwiazdy i spacery. Jest dobrze bo umiemy żyć, a mogliśmy nie umieć nic.

sobota, 12 listopada 2011

Jesteś rozśpiewaną, roztańczoną szumowiną świata.

tak bardzo.
I właściwie nie wiem jak to napisać, dawno nie miałam tak. Tak, żeby nie umieć ubrać w słowa od początku do końca. No ale spróbujmy, tak bez niedomówień. Tak więc ciężki, długi weekend, cholernie niewyspany i jeszcze bardziej zagubiony, imprezowy długi weekend. I przy okazji tegoż właśnie stało się to, co stać się miało prędzej czy później jak sądzę. Już nie random, nie jakieś mijanie się, tylko pełnowymiarowe realne spotkanie face to face z możliwością porozmawiania. W zasadzie to nawet dziwię się, że wszystko poszło z taką łatwością, naturalnością wręcz. Tak jakby te kilka miesięcy nie istniało, tylko uzupełnić informacje trzeba nieco, więc co tam i jak tam i na razie może nie wyjaśniajmy nic, grunt, że umiemy rozmawiać. Niby dobrze, a jednak.
Bo tak naprawdę boję się to napisać, bo wtedy tak jakby już zostało powiedziane głośno i nieodwołalnie, ale tak bardzo dobija mi się to do świadomości, że trzeba to zwerbalizować. To, że ja sobie z tym kurwa chyba nie radzę. Nie jest to kwestia tego, że nie byłam gotowa, bo jeśli tak, to nie byłabym nigdy. Chodzi o to, że jestem teraz rozpierdolona w emocjonalnym szpagacie pomiędzy skrajnymi punktami na skali. Można to też określić jako najbardziej ambiwalentny stosunek uczuciowy. Tyle teorii. W praktyce wygląda to tak, że co kilka minut zmienia mi się nastawienie, że chcę pisać i krzyczeć wypierdalaj, nie chcę, spotkań, wyjaśnień, nie potrzebuję, zniknij jak wtedy bez słowa na przemian z chodź, pójdźmy gdzieś, znowu, porozmawiaj, zrób cokolwiek i przytul mnie na dobranoc, chociażby wirtualnie, bo bez tego nie zasnę.
Tak właśnie, wygląda to na bełkot piętnastolatki nie radzącej sobie z emocjami, ale właściwie to trochę się tak czuję. I nie domyślaj się, nie dopowiadaj, nie chodzi o zakochanie, bo to przecież ulotne. To tylko tak, jakbym teraz, kiedy wiem, że może mogę, a raczej, że mogę bardziej, bo jednak potrafimy rozmawiać, chciała nadrobić tą długą ciszę. Nie wiadomo w sumie po co i znowu zabrzmi chujowo patetycznie ale w głębi się kołacze, że trochę jak po zimie. Że przebiśnieg i słońce, że pnę się, chociaż w sumie o kant to wszystko, bo nie kwitnę. Bo po chuj.
Ale daj mi palec, będę chciała rękę, daj mi słowo, lub dwa, a ja znów się przyzwyczaję, że mówisz i będę tak tym zaskoczona, że zechcę się upewniać. Ale na litość, po co. Po co w ogóle robić z tego wszystkiego szum, rozpierdalać to typowo po kobiecemu z całym zestawem urojeń i poczuciem zamęczania. Nie wiem, naprawdę nie wiem. Faktem jest tylko, że już drugi dzień osiągam te skrajne punkty emocji i bez zdania racji dostaję napadów histerii zupełnie jakbym nawpierdalała się hormonów na wstrzymanie płodności.

edit wieczorny:
histeria osiągnąwszy punkt kulminacyjny na razie się uspokoiła. kiedy już poryczałam się nad wyjętymi z pralki swetrami (bo i tak są mokre, więc chuj.)  doszłam do jako tako trzeźwego wniosku, że coś z tym trzeba zrobić. Z racji tego, że wszelkie próby kontaktu z kimkolwiek kto mógłby mnie jakkolwiek uspokoić spełzły na niczym bo każdy gdzieś i coś postanowiłam radzić sobie sama. W zasadzie bez większego namyślania ubrałam się i poszłam w noc z nastawieniem "gdzie mnie nogi i muzyka nie poniosą". Godzina prawie włóczenia się po mieście i nieco jakby lżejsze myśli. A na koniec, na wzmocnienie grzaniec z Portera plus cynamon, imbir i maliny. Wcześniej nie odkryte, jakkolwiek w połowie kubka śmiało mogę stwierdzić, że jest to naprawdę doskonałe antidotum na psychofizyczne niedojebanie. Jest sennie, słodko i trochę alkoholowo więc korzystając z tego błogostanu kończę na szybko i okutana w ulubiony czarny sweter idę się w końcu wyspać.

czwartek, 10 listopada 2011

Too drunk to fuck.

znowu tytuł zaczerpnięty z piosenki, jakkolwiek wymowny by nie był.
a teraz na szybko przygody dnia wczorajszego przez które do teraz zanoszę się opętańczym chichotem z dopiskiem moje życie nadaje się na film. Najnowsze dzieło z gatunku wszechświat tak chciał.
Akcja zaczyna się wczesnym wieczorem kiedy znudzona totalnie powracam do domku dla lalek, do Olgi i Misia w celu dokończenia przygód z Morawską zieloną wróżką. W toku konwersacji, degustacji i dywagacji przeplata się informacja, że nie kto inny jak ten, któremu kilka dni wcześniej kazałam wypierdalać z głowy i nie pokazywać się więcej, również ostatnio o mnie myślał (z tym, że ja mu intencjonalnie nie właziłam w mózg, swear the God). Możesz to sobie nazwać telepatią jeśli chcesz. No i że tak myśli i myśli i że może czas nadszedł.
I tak sobie ten temat krąży po orbitach wokół i co chwilę powraca w tej lub innej formie, bo przy tym ogromie skojarzeń, nie da się inaczej. A kiedy wróżka się skończyła i nadszedł czas pójścia do domu bierzemy mopsa i upojone totalnie czeskim szczęściem w płynie ruszamy. Najpierw długą drogą w dół (z dziewiątego piętra naprawdę łatwiej się wydostać wciskając w windzie 'parter') a później radośnie pustymi ulicami. Oczywiście dalej pozostając w temacie jak wyżej. I kiedy tak najspokojniej w świecie obrabiamy dupę wyżej wspomnianemu odwracamy się w lewo i... tak, właśnie tak! Kogóż to moje piękne oczy widzą! [w tym momencie w tle pojawia się mądry Pan z PZU oznajmując: prawo ironii losu nr 717. Jeśli nie widziałaś się ze swoim byłym w zasadzie chuj wie kim przez blisko pięć miesięcy to spotkasz go z pewnością w najmniej odpowiednim momencie] a ja, gdybym mogła, zrobiłabym bliip! i znikła. Ale, że nawet morawska wróżka nie daje takiej mocy, musiałam znieść wszystko mężnie w stanie bardzo zabaniaczonym gwoli przypomnienia. Zniosłam. Tak, chyba tak, poniekąd z tego co kojarzę dałam radę. Tylko nic się kurwa nie odzywaj, żeby czymś nie dojebać! Co też w jakimś tam stopniu wyszło. I wiedziałam, wiedziałam to kurwa, że ten rachunek z Tesco na 9 złotych i 23 grosze to jakiś cholerny omen. Albo inny jakiś chuj. W każdym razie wszechświat tak chciał. Teraz zaś abstrahując od decyzji wszechświata, chociaż z  nim nigdy nic nie wiadomo, idę kimać bo życie tragikomicznej cipy-zdrapy jest takie exhausting.

poniedziałek, 7 listopada 2011

God, Silence & Vodka.

a gwoli ścisłości absynt i to w dodatku w sobotę, ale o tym za chwilę, bo tak naprawdę chodzi przecież o piosenkę. O kolejną zajebistą partię muzyki, cudowne nawijki i drganie nerwów. Więc powiedz jak Ty mogłeś wszystko tak spierdolić. No jak?
i idź sobie znowu, śmieci powyrzucaj, posprzątaj w pokoju czy coś. A nie wpierdalasz mi się bezczelnie w głowę i robisz mi nieporządek w chaosie. Znowu. A ponadto robisz to randomowo i niespodziewanie. Przed snem, po śnie i w jego trakcie, na wykładach, w autobusie, a nawet podczas rozmów z klientami w pracy. No fuck no. A potem źle sypiam, rozkojarzona chodzę i muszę napierdalać jak zombie na energy drinkach, od których co prawda chudnę, no ale ileż tak można. I chociaż wpierdalasz się jako substytut jedynie, a nie element docelowy, to tak czy siak ni chuja, nie wiadomo, kurwa, co robić, jak żyć... pogubiłem się.
A po tej krótkiej acz treściwej wyklince przejdę już płynnie do rzeczy istotnych na które składają się wyżej wymieniony już absynt, śmiechoterapia, poiki i księżyc. A więc po kolei. Sobotnia zielona wróżka w Olgowo-Chudym domku dla lalek. Trzy kieliszki wróżki, ale ta akurat pochodziła z Moraw, więc mocna wyjątkowo i urokliwa jeszcze bardziej. I kolejny dzień na coca-coli. Oh crap. Po drugie śmiechoterapia, aż po ból brzucha z naprawdę kretyńskich powodów. Bo idiotki startują przecież na top modelki, bo walisz się jak schody w Kitschu i to, że Hanka Mostowiak nie żyje. Po trzecie poiki ze starych skarpet i niby nic, a jednak. Po bardzo długiej przerwie ze zdziwieniem odkryłam, że nadal umiem wszystko to, co umiałam przedtem. To chyba jak jazda na rowerze. W każdym razie pocieszające. No a na koniec księżyc, na którym notorycznie wyświetla mi się Napoleon Bonaparte z karabinem maszynowym. Nie mamo, nie biorę narkotyków. To te plamy tak się układają swear the God.
A i jeszcze to, że przypadkiem udało mi się załapać na referat, na który już 3 tygodnie temu nie było miejsc. Zajebiście, bo to ten rodzaj referatu, który zwalnia od egzaminu.
Dobry dzień i dobranoc, bo już pora.

piątek, 4 listopada 2011

Ja przepraszam państwa najmocniej za zgrzytanie zębami.

Naprawdę przepraszam, ale nie da się inaczej.
Dzień przeżyty tylko dzięki dużej dawce Ibuprofenu i silnemu samozaparciu. O ile wczoraj wszystko szło jak po nowej zjeżdżalni, bo pięć umów i w ogóle wszystko cudnie, tak dziś nic. Zastój i stagnacja i na koniec jedna marna zetka. Ale zawsze coś prawda? Ogólnie dobrze, że koniec tygodnia, że weekend w końcu, że jeszcze tylko 9h lub sześć umów i weekend.
No a na koniec tej krótkiej, pozbawionej w sumie sensu, notki żenująca anegdotka dnia. Rzecz się działa w pracy oczywiście, bo gdzieżby indziej. Stoimy i palimy papierosy ja i Marco vel. mój prywatny Woland (tak! Woland!) vel. jeszcze przystojniejsza kalka charakterologiczna z T. W każdym razie stoimy i palimy sobie papierosy i dialog taki ma miejsce:
- Nie, no nie, bo wiesz, boli mnie głowa.
- Istnieją dwa najskuteczniejsze sposoby na świecie na ból głowy. Jednym jest morfina lub ketonal, a drugim seks.
- Niestety nie mam dostępu do żadnego z tych środków aktualnie.
- Ale ja mam.
- O. Masz morfinę?
- Nie. Ale mam gumki w torbie. 

o.O

środa, 2 listopada 2011

Niezmiennie

o, jak fajnie ! nadal jest listopad i nadal mogę wychodzić na balkon w okularach przeciwsłonecznych. I'm in heaven.
poza tym kawa, orzechowa, grubo mielona kawa zza oceanu, która jest tak zajebista, że celebracja trwa jak najdłużej można. Pomalowałam kolejną parę kolczyków, odrestaurowałam torbę i generalnie spełniam się artystycznie.
wychodzę, do obozu pracy, czy coś, w każdym razie to be continued.

edit, as I promised before.
bardzo zimny wieczór dla odmiany, bardzo wyjebańczy nastrój, bardzo spać się chce. Jutro lekarz, ostatnie rtg i chyba zacznę piec ciastka, bo samo malowanie mi nie starcza. Dawno nie miałam tak twórczej jesieni, stumostów wpływa na mnie pozytywnie, for sure.
22.30. zachód bardzo, najbardziej czerwonego księżyca jaki był ostatnio. Sarah Blasko, papieros i wiatr rozpierdalający grzywkę. Lubię taki klimat. Można dużo sobie podopowiadać do zwyczajnych okoliczności.
Cytat dnia, podesłany przez Dziurkoskom:

- Give me a blowjob.
- Could you be a little more romantic?
- Give me a blowjob in the rain. 

ahahah. porażający romantyzm.

wtorek, 1 listopada 2011

Listopad włazi do miast.

i jak do tej pory, Bogu dzięki, włazi razem z tonami złotych liści, ciepłym słońcem i bajkowo-złotym księżycem. Nie jest więc jeszcze tak najgorzej. Czterodniowy pobyt w domu, trochę odpoczynku i mnóstwo bibelotów z powrotem. Przy okazji dowiedziałam się, że Stu Mostów jest terminem wymyślonym i zarezerwowanym niejako również dla Wroclove. I co. Nie wywarło to jakiegoś większego wrażenia na mnie, bo moje stumostów jest tu właśnie. Notabene też nad Odrą.
I mam tu wszystko, czego trzeba. Zaczęłam czytać Nietzschego, maluję kolczyki w rastamańskie kolory i słucham akustycznej Alanis Morissette. Kupiłam sobie też perfumy sygnowane przez Playboya i znowu będę, kurwa, księżniczką. Chociaż właściwie nie jestem pewna czy kiedykolwiek przestałam nią być. Ot tylko, terminowa abdykacja, bez utraty praw do tronu.Come back, baby, come back.
Co do podświadomości, sny wyhamowały nieznacznie. Ostatniej nocy nic ponad standard. Wycieczki po Polsce, białe lamparty tulaśne jak domowe kizie i kolesie z mikro-penisami. Taka, ot, normalność wręcz.
A na koniec zagadka, wraz z rozwiązaniem, tak więc zero funu właściwie.

- Jak bardzo można się mijać w stutysięcznym mieście?
- Jak najbardziej.

i na razie się sprawdza. ;)

piątek, 28 października 2011

I'm not giving in.

Kolejne odkrycie muzyczne, kolejna piosenka soundtrackowa z cyklu gdyby życie było filmem. Cytat na dziś dzień:
Rosyjscy psychologowie opublikowali wyniki badań. Zgodnie z nimi, dla dobrego psychicznego samopoczucia należy każdego dnia przytulić osiem osób. Albo dać jednej po mordzie.
I choć nikogo dziś nie przytulałam, a tym bardziej nie dałam nikomu w ryj to i tak dzień zaliczyć można do udanych. Po pierwsze słońce. Po drugie powrót do pracy i nawet nieźle to znoszę, po trzecie korki, no i wreszcie ta miła staruszka z przystanku, która dała mi roślinkę na zrastanie się kości i kilka jabłek. Fajnie jest wiedzieć, że są jeszcze mili ludzie na świecie. Na koniec, na zwieńczenie dnia, makaron i brokuły w wersji cztery sery. Danie tyleż szybkie, co efektowne, no i cudowne w smaku oczywiście. Nieodłącznie kojarzy mi się również z tym chyba-najlepszym-weekendem tej wiosny. Z tym weekendem kiedy najpierw było Opole (swoją drogą jeżdżę teraz po mieście i odtwarzam trasę Chabry-Rampa na podstawie flashbacków) i najlepsza impreza Propagandowa, na której byłam. A po powrocie do ONY oglądaliśmy komedie romantyczne przy Coca-Coli i ogromnej ilości papierosów, a potem po raz pierwszy pieprzyliśmy się przy świecach i nastrojowej muzyce. W sumie, gwoli ścisłości, Ty pieprzyłeś głupoty a ja konwenanse, niemniej jednak było tak sielankowo-zajebiście, że bardziej być nie mogło. Rano kawa i papieros do łóżka i ten tekst, że gdy się nie złoszczę, jestem najpiękniejszą istotą na świecie. I na obiad, późny obiad właśnie, brokuły, cztery sery i cola. Dokładnie tak, jak dziś.
Kurwa, dobra, kończę to zanim się rozmarzę(żę też przy okazji). Nie, naprawdę nie, żeby coś, ale autentycznie było tak pięknie, że chciałoby się za happysadem wykrzyczeć mamy spore szanse przeżyć jeszcze jeden taki dzień.
I co z tego, że nie mamy. Tu nie o to chodzi wcale.

wtorek, 25 października 2011

Stupidity is an acquired talent.

och Boże, otaczam się idiotami...
wszędzie, na uczelni, na mieście, w autobusie, że o rezerwacie nie wspomnę, poza kilkoma jednostkami predestynowanymi do przebywania na piedestale elity intelektualnej tego smutnego społeczeństwa, wszędzie banda, kurwa, debili. I to debili najróżniejszej maści - począwszy od tych klasycznych, którzy mylą borderline z deadline'm, aż do tych, którzy co prawda ze zrozumieniem wypowiadają słowa w stylu korelacja, kodyfikacja i inne skomplikowane dla większości "cje", co wcale nie umniejsza ich kretynizmu. Może to też kwestia wartościowania i doboru kryteriów oceny. Strasznie np. irytują mnie jednostki pretensjonalne, a także te z wybujałym ego. Nie wiedzieć czemu, tak i już. Konkretów nie przytoczę, bo i tak chodzi o zwykły malkontencki bełkot. Tak być musi, że czasem bez określonej przyczyny człowiek zaczyna odczuwać coś z pokroju mizantropii. Coś jak jestem mopsem w różowej czapce i rzucam na Ciebie pogardę, ewentualnie co ja tutaj, z nimi, po co? w przypadkach skrajnych dochodzi jeszcze pytanie za co?!, aczkolwiek jestem względnie tolerancyjna więc znoszę to godnie. No i pozostaje jeszcze to zdanie tytułowe, niosące za sobą jakiś ładunek nadziei. Bo to przecież nie może być tak, żeby ci wszyscy ludzie byli tacy z natury, że to muszą być jakieś ofiary systemów, iluzji i opium dla mas.
I się kurwa wynarzekałam bez sensu jak zawsze, ale chciałam jeszcze napisać do Wołodii - nie Wołodii, że jak tak na ciebie patrzę, to aż szkoda mi czasu na mruganie. Niemniej jednak jesteś tak właśnie pretensjonalny i zblazowany i i i... ! że aż mnie zęby bolą, a że nie lubię bólu zębów to zanim nam się znajomośc na dobre rozpocznie to już się pewnie skończy krótkim, acz treściwym, wypierdalaj.


a w dodatku zaczęła się jesień.

poniedziałek, 24 października 2011

Somebody that I used to know.

Zakochałam się. Znowu się kurwa zakochałam. A stało się to za przyczyną tego, iż na początku był chaos, a potem się wszystko popierdoliło. Najpierw natłok myśli, tęsknień i westchnień, te wszystkie Jolki i spięcia na synapsach pod czujnym ukraińskim okiem, a potem kilka spontanicznych sms-ów zakończonych rozpierdolem i amnezją. Przyjdź, przyjedź, zerwij się, chodź na piwo, na godzinę, na wieczór, na jutro, na leczenie tych tęsknot cholernych i żeby znowu była taka noc jakie kiedyś bywały.
Akcja mówisz-masz wypaliła chociaż raz. Tak naprawdę nawet bez tych tkliwości, tak po prostu, najbardziej  przyziemnie, chciałam się napić. A że przy okazji mogło pomóc na wszystko, to chyba najoczywistsza implikacja. W każdym razie, miało być piwo, skończyło się na trzech. I wódce. I znowu na piwach. I na wyżej wspomnianej amnezji także. I mimo krwiaka i kilku pomniejszych siniaków i dziury w pamięci, wyrzutów sumienia wyrzyganych z bólem z nad-szczerości i zdychającej niedzieli, na swój sposób pomogło. I faktycznie, jesteśmy trochę zbyt głośni i nieco za bardzo otwarci. Tańczymy na środku kuchni. Śpiewamy fałszywie Dumkę na dwa serca i parę innych hitów o miłości. I śpimy w jednym łóżku. Najebani. Omatkoboska. Grzesznicy. Lol, dobrze, niech te wydelikacone pizdy w końcu zobaczą na czym polega bycie młodym. Że zacytuję za, najebaną również, M., współzamieszkującą:
W końcu trafił się ktoś normalny kto przeklina i pali papierosy. (...) A nie ciągle tylko "zdrowaśmaryjo"
 I później, na balkonie, dalej w stanie jak powyżej:
Chciałabym mieć takiego kolegę jak Ty. Takiego z którym można tak spontanicznie tańczyć i takiego z którym mogłabym porozmawiać o wszystkim, jak z dziewczyną. Bo wiadomo, że z dziewczynami rozmawia się inaczej niż z facetami.
no wiadomo, oczywiście. Nie rozmawia się przecież z kumplami o seksie, nie szczegółowo i nie konkretnie aż tak, no chyba, że z nim i że w takim stanie. Ale przecież to już było wszystko, za głośno trochę, ale trzeba przełknąć. (o! jak mi się ładnie w temat wgrało!) Ahahah.
Kończąc te, żenujące nieco, ale jakże miłe, wspominki, muszę przejść do mniej optymistycznej części w której podmiot liryczny opisuje swoje męki wynikające z życia w rezerwacie a następnie zanosi się dzikim spazmem bezsilnej kurwicy. (Uderzyłby również głową w ścianę, bądź klawiaturę, ale mu szkoda.) Chodzi oczywiście o mieszkanie z w/w wydelikaconymi pizdami, chrześcijańskimi Hitlerami w koszulkach z H&M'u. I że tak bardzo chce mi się wymiotować już na to. Na brak wyrównania potencjałów i na tą małostkowość, wręcz nawet i głupotę ukrytą pod habitem z moralności i pojebanych zasad. Drżą mi powieki niebezpiecznie i wargi wykrzywiają się same w ironiczny grymas ukazujący idealnie to, co myślę na ten temat. Staram się to hamować, a jak nie wychodzi, to zrzucam winę na zmęczenie, byle jeszcze trochę wytrwać w tej dwulicowej, ale względnie pokojowej iluzji koegzystencji. A w dni takie jak ten, świeżo po zachłyśnięciu się normalnością, po kroplówce z alkoholu i starych, dobrych czasów, jest wyjątkowo trudno. Chodzę więc pokrzywiona, zupełnie jakby mi się mięśnie mimiczne podkurczyły na amen. Wypluwszy z siebie większość jadu tu i teraz może jakoś dojdę do wprawy.
A na koniec cytat wyjaśniający zdanie początkowe.
But you didn't have to cut me off
Make out like it never happened
And that we were nothing
And I don't even need your love
But you treat me like a stranger
And that feels so rough
And you didn't have to stoop so low (...)
I guess that I don't need that though
Now you're just somebody that I used to know.
no i właśnie. przeczytawszy, zrozumiawszy, zakochawszy się w przekazie i w tym prawie że Sting-owym wokalu i w teledysku też. We wszystkim.

wtorek, 18 października 2011

Loff.

Powrót na uczelnię i wdrażanie się w cały system. I dobrze. Mój cudowny Wołodia, który Wołodią jednak okazał się nie być, bo Wołodia to jednak inny jest, chociaż też nawet fajny... No w każdym razie mój cudowny Wołodia w fioletowym swetrze uśmiecha się bardzo ładnie, najładniej i patrzy. I ja patrzę. I mdleję! Nie jest piękny jakoś nieziemsko szczególnie jeśli by to podciągać pod kanony piękna ogólnie uznane, ale jak patrzy! Tak, że... Jest coś. Nie wiem, czy chodzi o Calvina Kleina, czy o coś innego, niemniej jednak wyczuwa się w powietrzu subtelne drganie. Patrz mi w oczy i mów mi brzydko po rosyjsku. Oua ! 
Quote of the day: 
"Ludzie sypiają ze sobą, nic ekscytującego. Zdjąć przed kimś ubrania i położyć się na kimś, pod kimś lub obok kogoś to żaden wyczyn, żadna przygoda. Przygoda następuje później, jeśli zdejmiesz przed kimś skórę i mięśnie i ktoś zobaczy twój słaby punkt, żarzącą się w środku małą lampkę, latareczkę na wysokości splotu słonecznego, kryptonit, weźmie go w palce, ostrożnie, jak perłę, i zrobi z nim coś głupiego, włoży do ust, połknie, podrzuci do góry, zgubi. I potem, dużo później zostaniesz sam, z dziurą jak po kuli, i możesz wlać w tą dziurę dużo, bardzo dużo mnóstwo cudzych ciał, substancji i głosów, ale nie wypełnisz, nie zamkniesz, nie zabetonujesz, nie ma chuja."
no nie ma.

poniedziałek, 17 października 2011

Prawie jak Jolka.

bo też mi się chce napisać "tak mi źle. Urwij się choćby zaraz, coś ze mną zrób. Nie zostawiaj tu samej, o nie." Nostalgia wieczorna part. 1.
Pozbyłam się rano rzeźby z autografami i jaram się swoją lżejszą o 7 kilogramów, odchudzoną nogą. Generalnie bywa bardzo chujowo w sensie fizycznym, a co za tym idzie psychika też bardziej siada. Rzygać mi się chce od jakiejkolwiek ilości, jakiegokolwiek pokarmu, łeb boli prawie nieprzerwanie, słońce jest niby do godziny 17, ale zimno, anemicznie i tak. Tęsknię do tamtych dni gdy Twe słowa starczały za chleb. Oooo i wczesna jesień. Come back się szykuje. Pełną kurwą na uczelnię. No i spać. Na razie wydaje się to najrozsądniejszą opcją.

Tęsknię jak chuj.

niedziela, 16 października 2011

I am You.

and I'm totally shpongled.
Przypadkiem przypomniane przez Dziurkoską Shpongle okazały się hitem dzisiejszego wieczoru. Ineffable mysteries from Shpongleland, dużo świeczek i koc. Pływam i pławię się w dźwiękach, robiąc sobie muzykoterapię dla meteopatii. Wcześniej jeszcze, co też napisać muszę, rżałam i piałam jak szalona przy historii Margot co jeździ na tirach i poprzednio wspomnianej już świętej Asi oraz Czarnej Grety. Nowa, bulwersująca, wulgarna i subtelna powieść o kierowcach tirów, cudach i gwiazdach naszego show-biznesu.
(...) Z szarego nieba, napuchniętego od kwaśnego deszczu, na dach szkoły podstawowej nr 66 zszedł do niej radioaktywny anioł, stanął, rozsunął poły płaszczyka i smutno zagrał fugę. To było b. piękne. I usłyszała święta głos z nieba: 
- Wstań. Rzuć swoje kule i idź w noc. Szukaj go. 
- Jakże ja pójdę w noc, gdy niezdolnam?
- Wstań, jesteś uzdrowiona. (...)
 I zrozumiała, że to szatan do niej przemawia, bo miała iść w noc, która jest jego domeną, szukać mężczyzny... I odpowiedziała mu:
- Idź precz, albowiem do nieczystości mnie namawiasz.
Ledwo wyrzekła te słowa, anioł rozchylił jeszcze raz poły płaszcza i wtedy wszystko stało się wiadome (był to zwykły zboczek wprost z piekła). 
Mały fragment na próbę i wracam czytać dalej. Przy Shponglach oczywiście.

sobota, 15 października 2011

Muzyka pod wpływem.

Coraz bliżej. Coraz bardziej niecierpliwie. Bo już tego nudzenia się za wiele. A mimo wszystko. Wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie, jak w jakiejś cholernie zakręconej bani psychopaty. Niedawno jeszcze B-Complex (hej Maleńka, słuchasz B-Complex? Iloveyou!) bo przecież nie można być ignorantką aż taką, by nie wiedzieć na co prowincjonalni superbohaterowie z systemem operacyjnym zamiast mózgu wyrywają panienki na uniwersytetach. Taka tam dygresja. Okazuje się jednak, że wcale ignorantką nie jestem, że ja już to znam! Znaczy się znałam, kiedyś tam, wcześniej, jakkolwiek nie pamiętałam nic. Masz to wrażenie, że zakochałaś się po raz drugi. Wrażenie poniekąd słuszne, gdyż  
dla pocieszenia dodam, że ta piosenka Ci się zawsze podobała! :P
jeb. Kolejne wrażenie. Tym razem a'la ofiary wypadku. Amnezja pourazowa, reminiscencja, te klimaty.
Nie, nie, nie mam do Ciebie żalu. Traktuję Cię jak wypadek! ;d
Buahahah, dobrze powiedziane.

Kilkadziesiąt zapętleń później A Perfect Circle. Pierwszy rok, biczowanie i poi. Początki last fm, początki wszystkiego właściwie. I przy okazji całkiem, zamarzyły mi się ostatnio LEDowe poi, co może oznaczać, że w czasie najbliższym powrócę do kręcenia. Może.
A teraz Hey. Hej! Total combo.
Różowe kreski samolotów tanich i drogich linii lotniczych startujących z Wrocławia przecinające szaro-granatowo-purpurowy zachód słońca. No kurwa, jakżeż poetycko! 
A u mnie to, co zwykle. Zapalam świeczki i skaczę na wielkiej, turkusowej piłce. Mam niebieski, gumowy plaster na palcu, bo wylałam sobie wrzący olej na lewą dłoń, ale za to naleśniki wyszły naprawdę zajebiste. Spiłowałam sobie paznokcie, pyłki zamiotłam pod koc i czytam o świętej Asi od tirowców i Czarnej Grecie, redaktorce naczelnej miesięcznika Twój Gumowy Chuj.
Très magnifique!

środa, 12 października 2011

Superstylin'

Chmury odpłynęły straszyć gdzieś nad południową Białoruś, pozwalając się jeszcze trochę pocieszyć słońcem. Stąd też i humor lepszy, muzyka weselsza i nawet te 7 kilogramów rzeźby chirurgicznej na nodze przeszkadza jakoś mniej. Niewyobrażalnie wielka radość związana z możliwością założenia różowych okularów i wyjścia na balkon. Kawa w anty-anatomicznym kubku, który tam, gdzie zwykle kubki miewają ucho, ma serce. A w głośnikach same słoneczne dźwięki, m.in. tytułowe Superstylin'. Zastanawiałam się na początku, czy to aby nie masochizm, puszczać sobie coś tak skocznego w obecnych okolicznościach, ale pogoda utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie. Jest dobrze. A żebyście widzieli jak komicznie próbuję tańczyć na lewej nodze! Cyrk na kulach rzekłabym. :D Swoją drogą istnieje również prawdopodobieństwo, że to właśnie dzięki Superstylin' zafundowałam sobie to wszystko, co mam teraz. Bowiem owego nieszczęsnego wieczoru w Aquarium, niedługo po moim jakże zgrabnym upadku, Mr DJ puścił nic innego jak właśnie tą piosenkę. A ja, starając się za wszelką cenę nie zwracać uwagi na ból, ruszyłam na parkiet podjąć ostatnie żałosne próby tańca, bo przecież nie da się przy tym usiedzieć w miejscu. I w zasadzie, to kto wie, czy nie było to ostateczną przyczyną złamania nogi. Cóż, nie mam tego jak sprawdzić, więc bez zagłębiania się w temat mogę dalej bezkarnie wielbić w/w.
Kurwa, ależ to słońce cudowne! <3
Jeszcze tylko kilka słów o śnie, sugerującym bez wątpienia jakąś psychopatologię o podłożu seksualnym. Znowu uprawiam z T. coś na kształt seksu. Tzn. najpierw się całujemy i wiesz, no, jak zawsze w takich sytuacjach, a potem trzema leniwymi ruchami lewej ręki doprowadzam go do końca i na dodatek do ujebania całej pościeli. Ugh. Kiedy już powoli to sobie uświadamiam, zasychające plamy zaczynają zamieniać się w krew. No i co narobiłeś durniu? Upieprzyłeś najlepszą pościel mojej babci. W celu zmycia powyższych rozpuszczam jakiś proszek we wrzątku, wiesz, ludowe sposoby najlepsze, ale nawet to nie pomaga. No cóż, babcia wybaczy. Cała Częstochowa świętuje. W całym tym festynie przewija się Kubuś, jeszcze długowłosy, z wplecioną we włosy zieloną i niebieską muliną. Sam Pan tatuś mu to zrobił, więc Kubuś wojownik jest bardzo z tego dumny. Pijemy piwo i roztrzaskujemy butelki o chodnik, a następnie udajemy się na Jasną Górę na koncert reggae. Oczywiście tylko ja tam docieram, bo Kubuś wybiera jednak festiwal folkowy na Lisińcu. O.o
Co mi kurwa w głowie siedzi?!

wtorek, 11 października 2011

Rainy mood.

Kontynuacja. Wtorek. Okropne zasieki z chmur, stumostów smutne jak rzadko kiedy wcześniej. Rainy means sleepy. Totalna bezproduktywność. Poza kilkoma godzinami w szpitalu, praktycznie cały czas spałam. No bo przecież nie da się inaczej, gdy znowu trzeba wrócić do chodzenia na kulach. Fuck. Ale w imię dobra wyższego tak zwanego, więc idzie znieść. Sny w takich okolicznościach nie odbiegają w niczym od zwyczajowego stopnia pojebania. Wycieczka. Strój na bal karnawałowy, własnoręcznie szyty z czerwonych szmatek, szał ciał. Przejazd rikszą, albo czymś podobnym do szpitala. A w szpitalu test z francuskiego i musująca czekolada w dużym termicznym kubku. A potem przystojny pan doktor i skierowanie na poprawienie gipsu, bo znowu, wiesz, rozjebywać się zaczął. W tle Shivaree i w końcu trzeba było się obudzić. Co za chujowy dzień, wieczór też. Zimny i ponury jak wstęp do greckiej tragedii. Niebieskie nitki w filtrze nie wpływają na smak papierosa, mam wrażenie, że historia zatacza małe kółko. Ktoś z sąsiadów zamontował na balkonie dzwoneczki, które na skutek obecnie trwających wichur bezustannie i szaleńczo podzwaniają jak elfia królowa w trakcie godów, albo bryczka na krakowskim rynku. Albo ja już dostaję pierdolca. Nie wiem, muszę kogoś spytać, czy też je słyszy.
Przez moment, przez te rude włosy, chciałam żebyś mnie odwiedził. W to, że wpadniesz na to sam, nie uwierzę, chciałam więc napisać. Bogu dzięki, zdrowy rozsądek jednak triumfuje i udało mi się samej sobie wyperswadować ten kretyński pomysł. Bo to przecież bez sensu.
Kochliki w wiśniowych cukierkach powodujące ból zatok. Albo może to ta wichura durna? Whatever. Back to sleep.

Oh my darling, chyba czeka mnie psychiatryk.

Dziwny dzień. Oczywiście na początek należałoby zaznaczyć, że mowa o poniedziałku. Znów nie wyrobiłam się w dobowym cyklu pisania, w związku z czym blogger myśli, że jest wtorek rano, podczas gdy tu dalej trwa poniedziałkowy wieczór. Do rzeczy. Dwugodzinna wyprawa po osiedlu w celu spędzenia kilku wkurwiających minut na poczcie i zakupienia najpotrzebniejszych rzeczy takich jak kalendarzyk na 2012 rok z Marilyn Monroe na okładce. Na dodatek zaczął mi pękać gips. Od pięty, powoli, ale konsekwentnie i skutkiem tego muszę jutro dołożyć nieplanowaną wizytę w szpitalu. Well. Nadszedł również dzień na eksperymenty z henną, w rezultacie których I'm totally fucking awesome redhead. Nie to, żebym wcześniej ruda nie bywała. Ale świeży kolor to jednak świeży kolor. I chyba wkroczyłam na ścieżkę wojenną z fanatycznymi współlokatorkami. Uhu. Atmosfera w pokoju jest gęsta jak niegdysiejszy kisiel cebulowy Kubusia i smakuje też jakoś podobnie. Ej no, ale kurwa. Jakbym się nie odzywała to by mnie nasiadły na amen, że się tak nawet do tematu odniosę.
Cytat na dziś, inny niż planowany, znaleziony przypadkiem na fejsbuku.
"Twój pech polega na tym, że wpadłaś na człowieka, który wolał stchórzyć niż oddać się szaleństwu, które być może nie miałoby przyszłości, ale dostarczyłoby Wam obojgu sporo doświadczeń i radości. Niektórzy nie zdają sobie sprawy, że to piękna rozkosz przepierdolić kawał życia. Niektórzy szukają szczęścia, przygód, pragną wolności, ale gdy spotykają na drodze wolną jednostkę, to albo srają w gacie albo zaczynają strzelać. Na świecie nie brak komedii omyłek.Tym co czyni nasze życie ubogim, nie są dramaty, rozstania czy traumy, ale zwykły strach. A ja coraz mniej się boję kolejnych życiowych katastrof, bo wyciągam z nich wnioski..."
takie to ładne, że nie mogłam się powstrzymać przed udostępnieniem, części oczywiście, ale tej najlepszej pod obecnym kątem myślenia. Spać. Papieros i do łóżka. A propos papierosów, pojawił się ciąg skojarzeniowo-wspomnieniowy. Marlboro Frost i poleciało, jak lawina, te uśmiechy, te spacery i na końcu ten obiecany dobry seks. Ale teraz przecież tak nie można. Po tym jak słodka Suzie usidliła G. na drugie, tym razem jego własne dziecko, jedyne co wypada to spalić tego papierosa z niebieską nitką i wrócić pod kołdrę snuć inne zakończenia tej bajki. I close my eyes so I can dream of ways to keep you occupied.
Wow. That's hot.

niedziela, 9 października 2011

Sister, you've got to listen.

Weekend w rytmie Brodki. Weekend częściowo Wrocławski, pomimo wszystko, udany. Trzy świeczki, liliowe, różowe, fioletowe, pachnące, w szkło zapakowane. Trzy świeczki made in Vietnam z IKEA za 9,99. Woskowa rozpusta. Weekend wkurwów i rozpaczy, przechodzącej w absolutną obojętność. Obojętnie tu na jawie, a w głowie, w półśnie, nowi bohaterowie. Ciągnie mnie na zakupy. Spend it. Spend it all bitch. Oh no, I can't!

Naturalnie jakoś wypisałam się. Jak wysychający flamaster, wykończony długopis i stępiony ołówek. Nagle brakło mi wewnętrznego tuszu do pisania o sennych spazmach. Na jeden konkretny temat. Na te konkretne spazmy właśnie. I nie zanosi się na razie na ślinienie końcówek, bo nowe historie są bardzo pochłaniające. 

Dobijam się, dobijam się i sprawdzam czy otwarte. I krzyczę znów za dużo słów, za dużo słów na marne.

piątek, 7 października 2011

Just can't get enough.

bo ja już chyba kurwa sobie z tym nie radzę.
z tym, trochę wiejącym egocentryzmem, myśleniem, że to takie chujowe. To, że tak właściwie ci, którzy kiedyś byli wspólni, muszą teraz dzielić swój czas na mnie i na Ciebie. Między mnie i Ciebie. I wiem, że to głupie, ale tkwi w głowie uparcie i nie chce przestać. Och, skończ pierdolić
Mało tego, każdego ranka, uprawiamy najlepszy i najpiękniejszy seks na granicy snu i świadomości. I co by się nie działo, co by się nie śniło, kończy się tym schematem. Tak więc od tygodnia, mniej więcej między 7 a 11 przeżywam regularny, mentalny, emocjonalny w pełni orgazm. Też tak masz ?
Ups. well, tak wiem, bez takich pytań poniżej pasa. Musiałeś przecież, jasne.
Fate up against your will.

czwartek, 6 października 2011

Let's dance little stranger.

Stare zdjęcia, nowa muzyka. Po kolei, bo wczoraj nie chciało się dopisywać.
Środa wieczór - Apparat zremiksowany przez Telefon Tel Aviv. Magical sounds. Standardowo papieros na balkonie, księżyc i chmury. W trzeciej minucie piosenki, najprawdopodobniej za sprawą złudzenia optycznego spowodowanego przez chmury, księżyc zaczął podskakiwać do rytmu piosenki. Dźwięki karetki i pociągi w tle. Almost like NY. Fejsbuk, zdjęcie czarnej sofy. Normalnej czarnej sofy, a jednak ponoć nie. Chłopak, hipsterski leciuteńko, a przystojny nieziemsko chłopak, pianista-amator, podobnie jak ja nie widzący w sofie nic nadzwyczajnego. Dopiero kilka komentarzy później ujawniło się, iż jest to ponoć słynna kanapa z pornoli. Należymy najwidoczniej do tej grupy ludzi, która oglądając porno nie skupia się na detalach wyposażenia. Nie wiem, ale zdaje mi się, że to dobrze o Nas świadczy. W każdym razie po dogłębnej analizie zdjęć pianisty, serce bluznęło wiązanką dozgonnej miłości. Wtedy nadszedł czas na analizę gustów muzycznych. I tak właśnie odkryłam Nouvelle Vague. Cudowny lounge. Najlepszy jaki być ma w swoim gatunku. Lekki, uspokajający, budzący wyobraźnię lounge. Muzyka idealna pod tło, pod soundtrack, pod wszystkie czynności właściwie.
Czas na sen. Na bardzo pojebany sen.
Jestem w pracy, pracuję po godzinach, bo bardzo mi się tam podoba. Luźna atmosfera i w ogóle. W pracy, lub też zaraz po niej spotykam tego, który śni się ostatnio najczęściej. (Matko Bosa, znowu?!) Tenże właśnie wręcza mi list, lub też pismo urzędowe, w którym wyjaśnia, że bardzo byłby rad, gdybyśmy się pogodzili. Przeczytawszy pismo, z lekką rezerwą, ale jednak, wyrażam zgodę. Idziemy pić przy torach kolejowych. Spotykamy D. i jakiegoś faceta, nie wiem kogo. Pijemy z nimi. W międzyczasie mój świeżo upieczony pogodzony wybiera się na przejażdżkę rowerem do lasu po drugiej stronie torów. Zostaję z D. na peronie. Popijając jabola, dużo rozmawiamy, o studiach, o życiu generalnie. D. jest bardzo szczęśliwa, że w końcu wszystko nam się ułożyło. 
Nagle, tonem panicznym, zauważa, że rowerzysta wraca. No to co? Jak to co. Zamknęli przecież szlabany. No to co dwa. Przecież pociąg jeszcze daleko. Jak daleko, jest zaraz za rogiem! W tym momencie zza krzaczka wyłania się pędzący z zawrotną prędkością ekspres relacji Łódź-Katowice. Rowerzysta ściga się chwilę z pociągiem po drugiej stronie torów, a następnie z gracją przeskakuje nad zamkniętymi szlabanami, kilka centymetrów przed rozpędzonym pierwszym wagonem. Ma farta, jebany, a wszystko za sprawą mojej bandamki w kwiatki którą ma na głowie. Serce mi staje w poprzek, przysięgam. Ale kiedy ląduje bezpiecznie, wszystko wraca do normy. Naprawdę ma szczęście, bo Kinga, która jechała samochodem, musiała czekać aż otworzą szlabany. Nie wiem czemu, ale to ważna informacja. Tak samo jak ta, że to dziwne, żeby Łódź-Katowice jechała tędy, przez Opole. Chociaż wtedy okazuje się, że to jednak Częstochowa. Zaczynam opierdalać to dziecko szczęścia, że tak nie można, bo prawie bym na zawał zeszła przez niego aż nagle wszystko urywa się wraz z dźwiękiem telefonu, nomen omen, I have never dreamed.


Tak nagły powrót do rzeczywistości i rozjebany na cząsteczki dzień. Ej, kurwa, serio nie ogarniam.

środa, 5 października 2011

Psychobabble

Ej no wiesz. Odkąd zdecydowałam, że wyjebię się na kuśtykanie po mieście, moje życie jakby nabrało blasku. Blasku? Spokoju w sensie. Aaaaa.
No właśnie. Migreny i histerie minęły jak ręką odjął i nawet mi się gotować zachciało. Efektem powyższych jest kurczak w sosie śmietanowo-ziołowym z ryżem i purée z warzyw. Właściwie to miały być warzywa na parze, no ale coś się rozgotowało i akurat w tym przypadku pozorna chujnia obróciła się w coś ewidentnie dobrego. ;)
Abstrahując od korzyści kulinarnych ogólnie uznać można, że jest lepiej. (Think of the good sides - you can relax for a little time) oh daaaa.
Nie muszę kulać pół godziny od przystanku do uczelni, zastanawiając się (mimowolnie) czy kiedykolwiek skrzyżujemy spojrzenia czy nie. No jasne, że nie, coś ty zwariowała?! Te 25 metrów odległości rzeczywistej to jakieś 25 km. w przestrzeniach podprogowych. Przecież. 
Przy okazji mijam na ulicy wygolonego kolesia z obłędem w oczach, który po wnikliwej wymianie spojrzeń artykułuje tonem olśnienia Aaaaah cześć!  koleś ubrany jest na czarno, a na plecach równie czarna kostka z naszywką i widniejącą na niej pierdoloną gwiazdą chaosu. Albo jakimś innym okult symbolem, albo miałam zwidy, no ale kurwa. I to mnie dopiero nakręca na myślenie! Bardzo.
I gdzieś się to cały czas tłucze po głowie. Może łatwiej byłoby gdybym się wtedy zakochała? Bo to logiczne, jakby nie patrzeć. Jak się zakochasz to w końcu się odkochujesz. A tak, kiedy przywiążesz się emocjonalnie to co zostaje do roboty, poza tym pustym, bezzasadnym myśleniem? Odwiąż się, proste. Może Cię zaskoczę, ale nie. Jak się kurwa odwiązuje, jak nie ma łączności? Nie ma łańcuszka, sznurka, najcieńszej, jebanej nitki nawet już nie uświadczysz. To teraz weź i kurwa odsznuruj buty na rzepy.
No i widzisz.
Myślałem, że wszystko się ułoży jakoś...
No kurwa nie wyszło.

Oficjalnie.

pierdolę to. pierdolę to na najbliższe półtora tygodnia przynajmniej.
ostatecznie po coś przecież lekarz dał mi to zwolnienie. hm. zapewne po to, żebyś siedziała na dupie w domu zamiast latać jak durna po mieście. och dziękuję, głosie rozsądku.
i tak właściwie mało co istotnego się dowiaduję, a trzeba czekać, tak bardzo długo czekać w tych cholernych lukach w planie, że potem jest człowiek zjebany jak stonka po oprysku, lub i bardziej.
Nie, nie. Nie jest najgorzej. Rok nawet śmieszny, nawet i może sympatyczny ale stumostów jest totalnie nieprzystosowane dla mnie w obecnym stanie. Chuj dobra, bez rozczulania się, dam radę, ale nie dziś. Nie teraz. Wykorzystam jeszcze ten czas na pełną rekonwalescencję, a potem wdrożę się na maxa.
Jest wtorek wieczór. Blog pojebał daty ^^

poniedziałek, 3 października 2011

Chodź zatańczymy czymy czymy...

walczyk. albo tango. albo coś.
pierwszy dzień na uczelni. pomijając całą męczarnię popierdalania z kulami po kocich łbach tego jakże przystosowanego miasta, całkiem nieźle. Przystojni Ukraińcy w fioletowych swetrach, dwa Michały, nie pedały, mili chłopcy. I te wykłady...
Paradygmat. Co to jest paradygmat. Otóż paradygmat mili Państwo to podstawowe założenia ontologiczne i epistemologiczne. 
że co kurwa?! Pani, nie oszukujmy się. Najciekawsze te zajęcia to nie będą. Dwa kilo flaków w oleju bez soli z nutką specjalistycznej terminologii. Co jest konkretne? Chuj. Chuj wielki i butelki. W domu daje terpentyną, że aż głowa boli. Śpiąca Królewna.
Oh my Darling - chyba czeka mnie psychiatryk,
Łykanie lekarstw i stare pielęgniarki,
Urwane klamki zawiązane kaftany,
Pokój 003 - zapraszamy!
Buka. Geniusz. Geniusz, kurwa, rapsów.
Dobranoc.

niedziela, 2 października 2011

I'm trying to be a better person...

... but I'm just a bridge.

lol. zdroworozsądkowość komentarzy do idiotycznie smętnych zdjęć bywa powalająca. Taka chamska kreatywność zdecydowanie leży w moim obrębie. Gdzieś.
Ostatni wieczór wakacji, formalnie. Księżyc tuż przed pierwszą kwadrą jest cholernie fascynujący. Nie wiem nawet czy nie bardziej niż ten w pełni. Pre-hardkorowo, calm before innymi słowy. Mentolowa fajka i ten księżyc sierpowaty, złoty taki i śliczny. I Stefano Mocini vel. pierdolony mistrz który naprawdę tworzy fraktale w sercu. Jest tak bajkowo-filmowo. Pianino jest chyba najbardziej plastycznym instrumentem pod soundtrack.
A co do bajek.
- Królowo! Przecież nie będę siedziała z głową na parapecie i zapuszczała warkocza jak jebana Roszpunka, czekając aż przyjdzie pod okno wyć i błagać o litość.
- On nigdy nie przyjdzie błagać. 
- No więc właśnie. Dobrze być uświadomionym.

Wychodzi na to, że dalej muszę sobie radzić sama z naprawami piecyka, zmywaniem naczyń po obiedzie i przybijaniem gwoździ. A chuj tam ! Wielofunkcyjne księżniczki mają łatwiej i weselej.
I Blacha. Gdzie, do kurwy nędzy, podziewa się Blacha?! yhmmmm.
Bardzo chcę go poznać. Nie wiedzieć czemu.
Kisiel truskawkowy w kubeczku, miast zwyczajowego kisielu bez. Dziś wieczór, zróbmy to inaczej.

sobota, 1 października 2011

There's something in the water.

another lazy saturday ^^
pierwszy dzień prawie bez kul. lżej.
ale żebym nie mogła papierosów palić po 24, bo królewny śpią, a trzeba wychodzić na balkon. No nie. No kurwa, no nie.
i to poczucie humoru. O ja pierdolę.
Ale nie, generalnie, to drobnostki, błahostki są. Dobrze się mieszka, na ogół, oddycha się, bez zbędnych akcji, interakcji i nadmiernych atrakcji. Jest tyle, ile ma być.
We śnie zbierałam kwiatki. Kwiatki z papierowych tabliczek z wyznaniami w stylu Jestem chujem. Przepraszam. Wybacz.
ja pierdolę, kurwa. pozbierałam te kwiatki i co? i to samo.
nie powinnam tyle o nim rozmawiać. ale jeszcze przecież blah blah blah....
blah !

piątek, 30 września 2011

Blame it on September.

Sleepless night/sleepy day. Łańcuch przyczyn i skutków niejako. Pierwsze wyjście na powietrze od 10 dni. Awangarda w modzie - gips na koturnie. Na mokrej koturnie należałoby dodać, co jeszcze bardziej utrudnia poruszanie. Ale to już tylko do jutra. Koturen się utwardzi i powoli, powoli...
Eeee, takie złamanie, to damy radę! cudnie niebieskooki, pocieszający jeszcze lepiej lekarz.
Póki co 200 metrów pomiędzy szpitalem a uczelnią w iście olimpijskim tempie 25 minut. Ran, bicz, ran!  
zagubiona, kulawa Alicja w labiryntach instytutu politologii.
Alicja z oficjalnym prawem do nienawiści. och kurwa, to świetnie się składa, bo już się bałam, że nie wypada, czy coś.

kilka optymistycznych przemyśleń później.

To całe nienawidzenie, znaczy nadawanie prawa do nienawiści to w gruncie rzeczy prawie jak nadawanie obowiązku. Nadawanie obowiązku z czystego tchórzostwa w dodatku. Tak owszem, zjebałem. Spierdoliłem to koncertowo. I mnie nienawidzi. Świetnie, ma prawo, I'll deal with it. Bo przecież po co rozmawiać, wyjaśniać, babrać się w tym od początku. Tu nie ma moja droga nic do wyjaśniania. Jestem chujem, a Ty mnie sobie nienawidź ile i jak chcesz.
Dziękuję o wielki za pozwolenie. Tyle, że... to jest tak cholernie olewcze, że aż mi się znowu chce rzygać. zawsze, wszystko, kończy się mentalną bulimią.
*Nażarłaś się szczęścia, to teraz rzygaj.*
blarghhhh. 00:33

czwartek, 29 września 2011

Jakżeż ja się uspokoję.

***Poniższy tekst zawierać będzie brutalnie szczere opisy niefartowności karmy, lub po prostu ludzkiej niezdarności. Osoby uczulone na idiotyzm uprasza się o zaprzestanie czytania.***

It's not my day. Definitely not. Już na samym początku, biorąc prysznic (co przy obecnych warunkach jest zadaniem zgoła karkołomnym) zdążyłam narobić rabanu na całą chatę urywając półkę pod lustrem. Półkę od kompletu łazienkowego, co oznaczać może, że wytrzymała już nie wiadomo ile pokoleń. Cóż. Kiedyś musiała spotkać mnie. Niemniej jednak to miłe, kiedy współzamieszkujący ratownik nie drze się "Co znów narobiłaś?!" tylko "Żyjesz?!", a następnie, kiedy już upewni się, że tak, stwierdza, że to dobrze i że niczym innym się martwić nie należy. Poradzimy sobie bez półki pod lustrem. :) Uf_jakby_odrobinę_lżej. 
Jakby półki było mało, spaliłam sobie tosty na śniadanie i tak się najadłam tych murzyńskich sucharów, że do teraz mój żołądek buntuje się na wspomnienie o pokarmach. Następnie (tak. to jeszcze nie wszystko...) złamałam paznokieć zajebawszy nim w gips. A finalnie zajebałam tym samym gipsem w kafelki podłogi, mam nadzieję, nie rujnując sobie zrastającej się w spokoju kości. o.O.
Generalnie boję się wstać z łóżka. 
Pan Ef. w duecie ze swym bratem, pod wdzięczną nazwą Tworzywo Sztuczne, tym razem zachłystuje oczywistością. Wystarczyło by raz, raz tylko jedyny wypowiedział cicho
Narkotyki rozpierdoliły głowy moim znajomym, niektórzy się podnieśli, niektórzy nie.(ooł) 
żeby zstąpiło na mnie kolejne oświecenie dotyczące absolutnej magii jego tekstów. Tak, tak, kurwa, tak ! Serduszko na laście i kilka godzin bezmyślnego zapętlenia w kółko. (Masz wypisane na twarzy 'dosyć' na dłoniach pot, przetłuszczone włosy. Nie, nie, nie, nie mów teraz w liczbie mnogiej. Dosyć.) I razem z Tramwajem, piosenka nasenna. Plus jakieś kilka refleksji, że nie jest to przypadek indywidualny, że mam tak samo jak Ty., że takich nas, takich mnie może być nawet kilkaset. I jak na dolnym pasku z Rozmów w Toku.
Jeśli narkotyki rozjebały kogoś z Twojego otoczenia i chcesz o tym opowiedzieć w programie, zadzwoń.

W sumie. Może nie do końca aż strasznie. Może nie rozpierdoliły totalnie. Ale mimo wszystko.
narkotyki rozpieprzają, urywają to i tamto
choć tęsknię za Tobą, to nie chcę, by wracało
choć niewiele z nas zostało.
Prawie cała piosenka z otwartą gębą. Z myślą, Skąd on to wie?, jakby w głowie mojej siedział ze mną. Zaskakująca kompatybilność spraw i odczuć.

Pytanie końcowe: Dlaczego tak rzadko mówi się "głupi facet"?
Odpowiedź: Po co się powtarzać? Nie mówimy też "martwy trup".

otóż właśnie.  

środa, 28 września 2011

Podobno są przestrzenie między nami.

urojone, ujarane me kochanie.
Pan Ef. hrabia miód, cud unikat jak numer pesel. Uzależniłam się.
pierwsza kawa od zeszłej niedzieli, czyli mniej lub więcej półtora tygodnia przerwy. High & dry na pełnej kurwie, słońce palące i ten cudowny balkon. Do tego niebieski L&M. Nie da się, choćby nie wiem co, przy tej rytualności cholernej rzucić fajków całkowicie. Można jak dotychczas ograniczać. Ograniczać jak najbardziej, ale zawsze lepiej i spokojniej kiedy paczka leży na stole, w razie gdyby jakaś zachcianka przyszła.
A w tle ciągle przewija się pan Ef. który melorecytując przekonuje
Nie, nie, nie to nie jest miłość
To wyczuwalne, namacalne pod palcami
Przyciąganie ciał
Takie porno dla egzaltowanych dam.
och. Że też wcześniej tego nie usłyszałam. Jakoś w najtrafniejszych momentach się nie zdarza. Chociaż teraz moment też dosyć trafny. Bo jak się myśli, ze wszystkimi prawie szczegółami, to potem można to właśnie pod powyższe podciągnąć.
Idę na kolejnego papierosa, bo potem jak słońce zajdzie, to one już tak nie cieszą.

a few minutes after.
w pełni czilałtowy papieros przy prawie już zachodzącym słońcu. Niebo malowane w białe paski chmur. Ładne. 28. Czyli to dziś, czy jeszcze nie? Nie wiem, zgubiłam rachubę. Zresztą i tak nie ma to znaczenia większego. W sensie i tak nic nie zmienia na dłuższą, czy też krótszą metę. Co do snów, dziś pobiłam wszystko. Nie pamiętam treści, jakkolwiek koc wyjebany za łóżko, chusteczki higieniczne zaplątane w prześcieradło i Ignacy na podłodze sugerują, że musiało być ciekawie.
Uch, och, ach. Przestrzenie.

poniedziałek, 26 września 2011

We got more than we had before.

Glitch bitch. I idm i cały reszta eksperymentalnej muzyki. Amerykańskie dolary i Eskmo i stąd też tytuł, bo zdziwiłam się dzisiaj, że słowa tej piosenki idą tak, a nie inaczej. Zawsze mi się zdawało, że jest tam coś z formą (nie wiedzieć w sumie czemu).

Zastrzyki bolą za każdym razem bardziej, a ta cudowna, zielona wróżka-śmieszka uczyniła mnie dziś rozlazłą nieco, aczkolwiek mimo tego nadzwyczaj kreatywną i hipsterską nawet jakby.
Coś wczoraj wspominałam o Ignacym i jego wpływie na moje sny. I jest to prawdą, jakkolwiek jednocześnie sypiam bardzo niespokojnie. Nie ma ranka, żebym nie budziła się z wyłączonym telefonem pod łóżkiem, poduszką wyrzuconą na środek pokoju lub innymi oznakami aktywności w trakcie snu. A i sny mam popierdolone jak mało kiedy. Dla przykładu ostatnio śniło mi się niemowlę, które próbowałam nakarmić ze strzykawki, podczas gdy ono spierdalało mi przez ramię, zupełnie jak szczur jakiś. Albo ta, głupia, gruba, zakompleksiona emówa zarzekająca się, że będzie napierdalać wszystkich kibiców legii jak wlezie. Oczywiście musiałam stanąć w obronie biednych, bezbronnych kibiców i bić się z nią w holu liceum. A jak już zaczęłam, to ta kretynka wyciągnęła nóż i przebiła sobie podniebienie. oO. cóż za desperacja. I bardzo mnie to wkurwiło, bo przecież nie znałyśmy się na tyle, żeby mogła się bezkarnie na mnie zabić!.
Dodajmy do tego 24 linie tramwajowe i jedną dodatkową na sobotę, kursujące po Częstochowie, którymi podróżuję z nogą w gipsie, w towarzystwie mojego eks, który notabene, jest również ojcem wyżej wspomnianego niemowlęcia.
(I skąd w ogóle, kurwa, w Częstochowie ZWM?!)
Przy tym natężeniu snów, dobrze, że tylko poduszka ląduje na podłodze. ^^
Kossakowska na razie nadal leży odłogiem. Tak się opierdalam, że nie mam nawet czasu czytać.

niedziela, 25 września 2011

The dog days are over...

... the dog days are oveeeeeeeeeer... !

prześlicznie prze-słoneczny weekend, tak, że się uśmiecha wszystko i do wszystkiego. I nawet mniej szkoda, że wyjść nie można, bo przy tym słońcu prosto w okno, nie da się nie cieszyć. Paląc sobie na balkonie znalazłam babie lato przewieszone między barierką a suszarką od prania. Ulotny, tęczowo-transparentny substytut szczęścia. Jest dobrze, bo ! :)

Things don't need to last forever to be perfect.

edit. at night.
M. kupił samochód, a jak wiadomo, żeby się lepiej samochodem jeździło, to trzeba takowy opić. Tak więc pomimo zastrzyków rozrzedzająco-hormonalnych opiłam jak należy. Skoro sam ratownik mówi, że nie szkodzi, to pewnie faktycznie nie. Jak na razie skłonna jestem przyznać mu rację. Absynt i Cola to zdecydowanie zajebiste zwieńczenie świetnego i tak dnia. I jeszcze Pretty Lights na dodatek i może później The American Dollar.
co by się spało lepiej. O, jaka ta wróżka jest zielona. I jakże optymistycznie nastraja do świata. Fantaziło się ubiegłej nocy, niezależnie od woli jakby. I na razie nie mam nic przeciwko, żeby tej nocy nastąpiła kontynuacja.
Ogólnie, odkąd sypiam z Ignasiem, jest lepiej, pełniej, głębiej i szczęśliwiej. ;)
01:05

sobota, 24 września 2011

Irish ferment

-You and I should stay friends.
-Really?
-No. Go fuck yourself.*

jak się człowiek obudzi z bolącym gardłem, to potem już cały dzień taki z dupy, jeśli chciałoby się używać tych kolokwialnych wyznaczników wartości. jakkolwiek, jeśli to ma być dodatkowym powodem dla wypicia czterech herbat z malinami, czyli więcej niż ponad normalne zachcianki, to może niech i tak będzie.
przez cały dzień jeden tylko papieros. niesmakujący wybitnie, a jednak. ugiąwszy się pod presją nadchodzącego wkurwienia ostatecznego wolałam wyjść na balkon i powdychać trochę cyjanowodoru aniżeli wybuchnąć wiązanką bluzgów za wpierdalanie mi się z one republic, prosto w irlandzki cud Carrantouhilla. tak właściwie można by uznać, że wkurwiają mnie rzeczy nadzwyczaj banalne, ale w gruncie rzeczy cały proces jest dużo bardziej kompleksowy, by nie rzec - skomplikowany. Skomplikowane to, to nie jest na pewno, nie tak trudno się wkurwić w opisanych wcześniej okolicznościach. składa się jednak na to tyle mini-cząstek, mikro-problemów, powodów i wahań, że jedną tylko częścią nie dałoby się tego osiągnąć.
tak sobie myślę, że jeszcze przed zaśnięciem pójdę na jedną fajkę. nie to, żeby jakoś szczególnie mnie ciągnęło. bardziej psychicznie, rytualnie, tak bym bardziej chciała.
pociągi na Wrocław i Nysę napierdalają bez ustanku, a w głośnikach, gdyby ktoś wcześniej nie załapał jeszcze, irish, irish, irish. W przerwie od Kossakowskiej, Oskar i Pani Róża. Książka na jedno posiedzenie z herbatą (ok. 75 stron) jakkolwiek mądra bardzo, napisana z humorem i zajmująco. Oczywiście o ile mądrości nie definiuje się jako nawiedzony bełkot zrozumiały tylko dla innych nawiedzonych/natchnionych chwilowo.**
a to nawet adekwatne:
Myśli, których się nie zdradza, ciążą nam, zagnieżdżają się, paraliżują nas, nie dopuszczają nowych i w końcu zaczynają gnić. Staniesz się składem starych śmierdzących myśli, jeśli ich nie wypowiesz.
 generalnie raczej na pewno będę do tego wracać. Taki mniej fantastyczny Mały Książę.


*przypis w zasadzie zbędny.
**ezo-kurwa-teryczny. och, jestem taką ignorantką. ^^ 

piątek, 23 września 2011

Ogólnoopolska akcja wkurwieniowa.

mam dość. mamo, tato chcę do domu. źle mi tutaj, z tym gipsem cholernym, z mokrymi włosami, wyrwanym kontaktem, osami i innym wstrętnym robactwem. Księżniczka maruderka mode on. Chcę, potrzebuję teraz, empatii, wzruszania, głaskania po głowie i szeroko pojętego wsparcia. Oczywiście w ramach akcji "chcesz-dostajesz" wszystko idzie na odwrót. Mam katechetkę z wybujałym sumieniem, która w gruncie rzeczy nie może mi pomóc, bo pisze magisterkę przez gg. Poważnie. I nadal nie opracowałam przenoszenia pełnych kubków z pomieszczeń do pomieszczeń i chyba z kulami c'est impossible. Idę na herbatę i spędzam w kuchni około 40 minut, zamiast po ludzku móc ją wypić przed komputerem. No ale przecież mam tyle tego czasu...
Mam też wspaniałych znajomych, którzy (przy odrobinie dobrej woli) napiszą jakieś współczujące pitu-pitu i przechodzą do swoich próśb, pytań, wymagań, znośnych czasem, czasem wkurwiających. Prym we wkurwianiu zdecydowanie należy dziś do, na razie jednoosobowej ale mogącej się rozrosnąć, bandy jebanych ćpunów. Ekhm pardon. Bandy jebanych eksploratorów wyższych stanów świadomości. Astro hasło, też mu się zwidziało. Nie to, żebym ja nie chciała tego hasła dać, ale nie teraz. Nie dziś, nie w tych okolicznościach, nie kiedy potrzebuję, żeby mnie ktoś odwiedził i rozbawił. W tym przypadku mój drogi faux pas osiągnęło znaczny kaliber. Ale zresztą, kto by się przejmował niezręcznością sytuacji, kiedy taaaaakie możliwości przed Tobą !

ja pierdolę.

dobrze, że jest Ignaś i e-booki Kossakowskiej. już przechodzi kurwica, jest lepiej. owszem, niesmak zostaje, ale ostatecznie przecież... ludzie to chuje.

Eryzje dziś chyba. I  nie wiem skąd i po co pamiętam takie rzeczy.

środa, 21 września 2011

a ty wiesz, że...?

mam brzuch podziurawiony od zastrzyków na szczęście i rzadkość krwi. wykwalifikowaną self-pielęgniarką to ja raczej nigdy nie zostanę. kawy nie piję w ogóle ostatnio. za dużo zachodu z tym wszystkim. zresztą. i tak nie mam jak jej przenieść żeby dopełnić rytuałów z papierosem. pozostają półśrodki. zapominam o wdzięczności. cholernie zapominam, żeby podziękować właściwym osobom za właściwe czyny a potem mi głupio.
chyba zostanę wróżką - pogodynką. noga boli cały czas, chociaż w sumie nie wiadomo na deszcz, czy nie.
dobra eot. babciu, jestem dorosła. idę na spaghetti.

about one hour later: bolognese z proszku daje radę. bez glutaminianu sodu, ale jakiś większy apetyt wywołuje tak czy siak. papierosy smakują trochę bardziej niż ostatnio. czyli też dobrze. chociaż może niedobrze, bo gdyby nie smakowały, może bym w końcu rzuciła. temporarily, czy coś.

new song of the day?

It's not about us anymore
It's all about the reasons
That we think we're fighting for
It's not about hate
It's not about pain we always feel
I know we have our problems
But we're not the only ones
It's not about you it's not about me
It's not about anger
It's more about the loneliness we feel.


zasłyszane w tv. podobie się. bardzo.
Genesis - Not about us