środa, 30 listopada 2011

To się może udać.

Kij Ci w nery, palec Ci w oku, pies Ci mordę lizał, daj mi święty spokój.

tak na początek. Huśtawki, huśtaweczki. To się buja, a ja się bujam razem z nim. Listopad minął jak z bicza trzasł. Raz, dwa, świst i nie ma. I zaraz znowu święta. Ale jeszcze najpierw, cztery dni andrzejek, patrz jak ładnie świętujemy dla Ciebie. Do porzygu sumienia prawie że. Co nie zmienia faktu, że projekty były dobre i że jakoś się z tym wszystkim obrobiłam. Mogę odpocząć, nawlekać oczka, robić papierowe żurawie i piec ciastka. Tak bardzo dobrze, tak potrzebuję.

i Świetlicki. dużo Świetlickiego, dużo kotów, Marylin Monroe i Bogarta.
i papierosy, gdyż bez nich zmarłbym. 

czwartek, 24 listopada 2011

Raissa?

no chodź.

i wszystkie te myśli, obecne, przeszłe, i te, które dopiero przyjdą dedykuję oksytocynie, z serdecznym dziękuję. Za chaos wewnętrzny, za wyścig rozbrojeń i za to, że za mnie, droga oksytocyno, zdecydowałaś, kto będzie najlepszym ojcem dla moich dzieci. Gdyby oczywiście takowe miały się spłodzić w czasie najbliższym.
Niemniej jednak łatwiej jakoś ze świadomością, że to wszystko, czego do końca nie potrafiłam określić i nazwać to nic ponad hormonalny haj.
Dobrze, że się przypomniało.

wtorek, 22 listopada 2011

K.O.

gdyż: 

Walczą we mnie lwy
Walczy zgraja psów.
Moje myśli dziś jak po linie chód.
Widzę słońca dwa, jak rozpoznać mam
Gdzie prawdziwy a gdzie odbity blask?

Na ringu ustawiam się
Na przeciw odbicia mnie
By zmylić obniżam głos
Nim zadam pierwszy cios
Przegrałam już tysiąc walk
Czytając z mych ruchu warg
Znów studzą we mnie krew
Wygodnickie lęki

Minuty przed gongiem dwie
Głodny tłum liczy mnie
Uśmiechem próbuje kłuć
Mówi mi co mam czuć
Najchętniej skoczyłabym
Do oczu i gardeł im
I żeby to gładko szło
Bo tak nie lubię potu.


to tyle gwoli wstępu. Liryczne, symboliczne odnośniki do tej ciągle szarpiącej ambiwalencji. Dwie mnie we mnie, jak nie dwieście, a jedna na drugą szczerzy kły, pluje i szyderzy.
A na dodatek rozlazłość, definiowana błędnie przez otoczenie jako zakochanie. A ja znów, uparcie wyrzekam się ujednolicania i podciągania pod schematy. Nie umiem jednak zdefiniować tego, wiem tylko, czym to nie jest. I to, że ostatnio, znowu pojawiło się, wspomniane wcześniej, poczucie bezpieczeństwa. To, że kiedy idę sama w środku nocy oblodzonymi chodnikami stumostów, to nawet w pełnym świetle latarni, drżę jak osika, że zaraz spotkam jakiegoś maniaka, który zedrze ze mnie ostatnie pieniądze i resztki godności. Dla porównania zaś wracając ramię w ramię z Tobą, w bardzo podobnych okolicznościach czasowo-pogodowych, intuicyjnie wybieram drogę przez nieoświetlony park, bo mogę. Bo czuję się z tym dobrze, bo jesteś przy mnie, więc jest mi bezpiecznie. I cały świat i nawet wszystkie galaktyki mogą mi naskoczyć, bo przecież.
Paradoksalnie i irracjonalnie właśnie tak. Nie zmienia to jednak faktu, że odrobiłam pracę domową i nic budować na tym bezpieczeństwie nie mam zamiaru.
Co się zaś tyczy poza-emocjonalnych przemyśleń, to razem z eL.U.Cem zanucę zalegalizujcie zieleń w moim mieście. Bo to smutne naprawdę, kiedy wszystkie ostoje soczystej blaszanej zieleni przeistaczają się w zwykłe blaszane budy. Myślałam, że ta zmiana kolorystyki Ruchu dotyczy tylko Holy City, okazuje się jednak, że stumostów też szarzeje, powoli acz konsekwentnie. I niechby chociaż śnieg spadł. Dla kontrastu.
Wieczór z malinową herbatą i Pratchettem. A w tle Erotic Lounge, czyli jakby zapowiedź snów z pogranicza.
Have a nice night.

piątek, 18 listopada 2011

I know you think that...

...I shouldn't still love you 
or tell you that
but if I didn't say it well I'd still have felt it,
where's the sense in that
I promise i'm not trying to make your life harder
or return to where we where but  


I will go down with this ship
and i won't put my hands up and surrender
there will be no white flag above my door,
I'm in love and always will be

I know I left too much mess and

distruction to come back again
and I cause nothing but trouble
I understand if you can't talk to me again
and if you live by the rules
of it's over then I sure that that make sense

and when we meet, which I'm sure we will

all that was there, will be there still
I'll let it pass, and hold my tounge
and you will think, that I've moved on.


wielbię tekst ten szalenie jak i całą formę wyrazu, wokalu, melodii również. I trochę się nawet z tym identyfikuję, zaznaczając że nie do końca. Przemawiają do mnie takie właśnie teksty o miłości, uderzają prawdopodobieństwem niczym sztormy w falochron, ale chodzi przecież o emocjonalne sznurowadła, których nadal uparcie nie będę nazywała miłością. Bo jak się kogoś kocha, to inaczej wygląda to wszystko. A poza tym, nie było żadnych emocji, szczerze (przewrażliwienie, czy naprawdę był w tym wyrzut?) więc mówiąc jak najprościej nie ma sensu dopisywanie wzniosłych historii pod kilka orgazmów, nawet z poczuciem bezpieczeństwa w tle. Potraktuj więc tą piosenkę jak równanie. Z 'x' w miejsce tej cholernej miłości. A potem pod 'x' podstaw dowolną wartość, emocję, szczęście, satysfakcję, bezpieczeństwo, wolność, ciepło i rozlazłość lub cokolwiek, co może pasować. Wtedy wszystko powinno się wyklarować i dać w miarę jasny obraz tego, dlaczego trafia mnie mentalny szlag ilekroć natrafię na piosenkę o niewyjaśnionych do końca przerwanych relacjach. I w zasadzie powinnam napisać halo, mi tu szaro! i że robię Cię w chuja mówiąc, że nie myślę. Ale nie musisz reagować, bo sama do końca nie jestem tego pewna. Zresztą i tak przecież to wszystko wiesz.

wtorek, 15 listopada 2011

Cały kosmos tu.

dziś wieczór, bez szczególnej weny i energii twórczej, bo wszystko wypala się na projekty i prezentacje. I tylko te przyspieszone pulsy na wszystkich mikro-tętniczkach i przypadkowe napady wyrzutów zatęchłego, rozhisteryzowanego sumienia. Średnio 3-4 razy na dzień. Wewnętrzny hasacz w ramach dworowania z powyższych przerzucił się na I os. l.p i głosem damskim, panicznym i zmęczonym powtarza mantrę w sekwencjach trójkowych. Zjebałam, zjebałam, zjebałam. Tak czy siak coraz mniej mu wierzę. Znajduję tylko w starych zapiskach cytaty notowane z tym samym uczuciem jeszcze za czasów wybitnie nyskich. Z tą różnicą, że tam i wtedy obojętne jakby źle nie było w głowie to jednak zawsze było hermetycznie i to szybciej stawiało na nogi. Sam proces dogorywania również był jakiś inny. Wiosna łamała się z latem było więc dużo balkonu, dużo kawy i papierosów i inne obowiązki. Mistycznie bardziej i na jakby większym chillu, choć nie cały czas też, bo w zasadzie pamiętam doskonale te momenty kiedy było b. źle, więc nie można też tej nyskiej umieralni neuronów gloryfikować niezaprzeczalnie.
Abstrahując zaś od wspominania tej [przyprószonej szczęściem z przeceny]* wiosny, mam wrażenie, silne bardzo, że znowu się oddalamy. Nie wiem, czy wynika to naprawdę z nadmiernej potrzeby czułości, czy z przyzwyczajeń, czy też może ze zwykłego wmawiania sobie, że tak jest. A tak czy siak coś w środku się wtrąca, że powinnam się wyjebać i czekać aż samo się wyklaruje. To samo tyczy się dalszych dywagacji na ten temat, także tego. 

Na nic nie mam ochoty. Tylko spać i spać, aż zniknie cały ten burdel, szarość przed oczami. Odetchnąwszy, klnąc, idę ulicą ku nie wiem jakiemu celowi, z niemiłym uczuciem, że kręcę się w kółko.


i jeszcze tylko co myśli na ten temat Kuba Ż: Czuję się sam ze sobą jak pojeb. Może to powszechne zjawisko, może po prostu wyolbrzymiam objawy neuro-zakatarzenia. Niewykluczone, że to psychiczna hipochondria, ale po prostu nikt nie robi takich rzeczy. Nikt dzisiaj nie rzuca wszystkiego, aby dogonić kilkusekundowe klipy z własnego mózgu.
i ja też. 

*nadal tak myślę

poniedziałek, 14 listopada 2011

Otucha ducha stumostów

i jak zawsze zajebisty L.U.C ^^
ogarnęłam po weekendzie, w końcu. Kiedy znowu zaczęłam chodzić na uczelnię i do pracy, samoczynnie jakoś zaczęłam dochodzić do ładu w głowie i szeroko pojętego spokoju wewnątrz. A zatem wiecznie wyszczerzony, skaczący, wściekle zielony wewnętrzny hasacz implikuje:
Ty się po prostu do tego, kurwa, nie nadajesz.
oh thank you capitan Obvious. Ale tak właściwie to racja, cholerna racja, to tak jak było wcześniej już, że that's not the shape of my heart. Że naprawdę wolę już bardziej spokojniej, nie tyle doroślej, ile hmm... poważniej? Tak, jakoś tak. I lepiej się czuję kiedy ogarniam wszystko i kiedy na głowie mam rzeczy poważniejsze niż to czy odezwiesz się w ciągu najbliższego dnia czy nie. Trzeba wrócić do stałego, wypracowanego systemu i może się marzyć i śnić, ale nie histeryzować. Bo bez przesady, tak bezpieczniej. I nawet jak się nie chce, to fajnie, że praca czasem motywuje, że wiadomości wydobywane spośród naukowego bełkotu wykładów cieszą i interesują i może czasem, przypadkiem, wyjdzie impreza, bo jak mówiłam wyrzekać się nie chcę, ale też tak żeby znać granice. Bo wtedy kiedy one stają się płynne i niejako ich przekraczanie odbywa się niezależnie od woli to gubię się, co w zasadzie nie jest niczym nadspodziewanym, ale jednak niekomfortowym. Jeśli ktoś umie sobie to wszystko pogodzić to spoko, podziwiać. Ale jeśli ja, co wychodzi już któryś raz, nie potrafię, to bez sensu się męczyć na siłę.
A na dziś wieczór i wszystkie kolejne, kategoryczny zakaz myślenia o tym przeginaniu i zero wyrzutów sumienia. Bo generalnie, to nawet tego potrzebowałam, może właśnie po to, żeby po raz kolejny coś sobie uświadomić, udowodnić nawet. Otucha ducha, prywatne stumostów, gwiazdy i spacery. Jest dobrze bo umiemy żyć, a mogliśmy nie umieć nic.

sobota, 12 listopada 2011

Jesteś rozśpiewaną, roztańczoną szumowiną świata.

tak bardzo.
I właściwie nie wiem jak to napisać, dawno nie miałam tak. Tak, żeby nie umieć ubrać w słowa od początku do końca. No ale spróbujmy, tak bez niedomówień. Tak więc ciężki, długi weekend, cholernie niewyspany i jeszcze bardziej zagubiony, imprezowy długi weekend. I przy okazji tegoż właśnie stało się to, co stać się miało prędzej czy później jak sądzę. Już nie random, nie jakieś mijanie się, tylko pełnowymiarowe realne spotkanie face to face z możliwością porozmawiania. W zasadzie to nawet dziwię się, że wszystko poszło z taką łatwością, naturalnością wręcz. Tak jakby te kilka miesięcy nie istniało, tylko uzupełnić informacje trzeba nieco, więc co tam i jak tam i na razie może nie wyjaśniajmy nic, grunt, że umiemy rozmawiać. Niby dobrze, a jednak.
Bo tak naprawdę boję się to napisać, bo wtedy tak jakby już zostało powiedziane głośno i nieodwołalnie, ale tak bardzo dobija mi się to do świadomości, że trzeba to zwerbalizować. To, że ja sobie z tym kurwa chyba nie radzę. Nie jest to kwestia tego, że nie byłam gotowa, bo jeśli tak, to nie byłabym nigdy. Chodzi o to, że jestem teraz rozpierdolona w emocjonalnym szpagacie pomiędzy skrajnymi punktami na skali. Można to też określić jako najbardziej ambiwalentny stosunek uczuciowy. Tyle teorii. W praktyce wygląda to tak, że co kilka minut zmienia mi się nastawienie, że chcę pisać i krzyczeć wypierdalaj, nie chcę, spotkań, wyjaśnień, nie potrzebuję, zniknij jak wtedy bez słowa na przemian z chodź, pójdźmy gdzieś, znowu, porozmawiaj, zrób cokolwiek i przytul mnie na dobranoc, chociażby wirtualnie, bo bez tego nie zasnę.
Tak właśnie, wygląda to na bełkot piętnastolatki nie radzącej sobie z emocjami, ale właściwie to trochę się tak czuję. I nie domyślaj się, nie dopowiadaj, nie chodzi o zakochanie, bo to przecież ulotne. To tylko tak, jakbym teraz, kiedy wiem, że może mogę, a raczej, że mogę bardziej, bo jednak potrafimy rozmawiać, chciała nadrobić tą długą ciszę. Nie wiadomo w sumie po co i znowu zabrzmi chujowo patetycznie ale w głębi się kołacze, że trochę jak po zimie. Że przebiśnieg i słońce, że pnę się, chociaż w sumie o kant to wszystko, bo nie kwitnę. Bo po chuj.
Ale daj mi palec, będę chciała rękę, daj mi słowo, lub dwa, a ja znów się przyzwyczaję, że mówisz i będę tak tym zaskoczona, że zechcę się upewniać. Ale na litość, po co. Po co w ogóle robić z tego wszystkiego szum, rozpierdalać to typowo po kobiecemu z całym zestawem urojeń i poczuciem zamęczania. Nie wiem, naprawdę nie wiem. Faktem jest tylko, że już drugi dzień osiągam te skrajne punkty emocji i bez zdania racji dostaję napadów histerii zupełnie jakbym nawpierdalała się hormonów na wstrzymanie płodności.

edit wieczorny:
histeria osiągnąwszy punkt kulminacyjny na razie się uspokoiła. kiedy już poryczałam się nad wyjętymi z pralki swetrami (bo i tak są mokre, więc chuj.)  doszłam do jako tako trzeźwego wniosku, że coś z tym trzeba zrobić. Z racji tego, że wszelkie próby kontaktu z kimkolwiek kto mógłby mnie jakkolwiek uspokoić spełzły na niczym bo każdy gdzieś i coś postanowiłam radzić sobie sama. W zasadzie bez większego namyślania ubrałam się i poszłam w noc z nastawieniem "gdzie mnie nogi i muzyka nie poniosą". Godzina prawie włóczenia się po mieście i nieco jakby lżejsze myśli. A na koniec, na wzmocnienie grzaniec z Portera plus cynamon, imbir i maliny. Wcześniej nie odkryte, jakkolwiek w połowie kubka śmiało mogę stwierdzić, że jest to naprawdę doskonałe antidotum na psychofizyczne niedojebanie. Jest sennie, słodko i trochę alkoholowo więc korzystając z tego błogostanu kończę na szybko i okutana w ulubiony czarny sweter idę się w końcu wyspać.

czwartek, 10 listopada 2011

Too drunk to fuck.

znowu tytuł zaczerpnięty z piosenki, jakkolwiek wymowny by nie był.
a teraz na szybko przygody dnia wczorajszego przez które do teraz zanoszę się opętańczym chichotem z dopiskiem moje życie nadaje się na film. Najnowsze dzieło z gatunku wszechświat tak chciał.
Akcja zaczyna się wczesnym wieczorem kiedy znudzona totalnie powracam do domku dla lalek, do Olgi i Misia w celu dokończenia przygód z Morawską zieloną wróżką. W toku konwersacji, degustacji i dywagacji przeplata się informacja, że nie kto inny jak ten, któremu kilka dni wcześniej kazałam wypierdalać z głowy i nie pokazywać się więcej, również ostatnio o mnie myślał (z tym, że ja mu intencjonalnie nie właziłam w mózg, swear the God). Możesz to sobie nazwać telepatią jeśli chcesz. No i że tak myśli i myśli i że może czas nadszedł.
I tak sobie ten temat krąży po orbitach wokół i co chwilę powraca w tej lub innej formie, bo przy tym ogromie skojarzeń, nie da się inaczej. A kiedy wróżka się skończyła i nadszedł czas pójścia do domu bierzemy mopsa i upojone totalnie czeskim szczęściem w płynie ruszamy. Najpierw długą drogą w dół (z dziewiątego piętra naprawdę łatwiej się wydostać wciskając w windzie 'parter') a później radośnie pustymi ulicami. Oczywiście dalej pozostając w temacie jak wyżej. I kiedy tak najspokojniej w świecie obrabiamy dupę wyżej wspomnianemu odwracamy się w lewo i... tak, właśnie tak! Kogóż to moje piękne oczy widzą! [w tym momencie w tle pojawia się mądry Pan z PZU oznajmując: prawo ironii losu nr 717. Jeśli nie widziałaś się ze swoim byłym w zasadzie chuj wie kim przez blisko pięć miesięcy to spotkasz go z pewnością w najmniej odpowiednim momencie] a ja, gdybym mogła, zrobiłabym bliip! i znikła. Ale, że nawet morawska wróżka nie daje takiej mocy, musiałam znieść wszystko mężnie w stanie bardzo zabaniaczonym gwoli przypomnienia. Zniosłam. Tak, chyba tak, poniekąd z tego co kojarzę dałam radę. Tylko nic się kurwa nie odzywaj, żeby czymś nie dojebać! Co też w jakimś tam stopniu wyszło. I wiedziałam, wiedziałam to kurwa, że ten rachunek z Tesco na 9 złotych i 23 grosze to jakiś cholerny omen. Albo inny jakiś chuj. W każdym razie wszechświat tak chciał. Teraz zaś abstrahując od decyzji wszechświata, chociaż z  nim nigdy nic nie wiadomo, idę kimać bo życie tragikomicznej cipy-zdrapy jest takie exhausting.

poniedziałek, 7 listopada 2011

God, Silence & Vodka.

a gwoli ścisłości absynt i to w dodatku w sobotę, ale o tym za chwilę, bo tak naprawdę chodzi przecież o piosenkę. O kolejną zajebistą partię muzyki, cudowne nawijki i drganie nerwów. Więc powiedz jak Ty mogłeś wszystko tak spierdolić. No jak?
i idź sobie znowu, śmieci powyrzucaj, posprzątaj w pokoju czy coś. A nie wpierdalasz mi się bezczelnie w głowę i robisz mi nieporządek w chaosie. Znowu. A ponadto robisz to randomowo i niespodziewanie. Przed snem, po śnie i w jego trakcie, na wykładach, w autobusie, a nawet podczas rozmów z klientami w pracy. No fuck no. A potem źle sypiam, rozkojarzona chodzę i muszę napierdalać jak zombie na energy drinkach, od których co prawda chudnę, no ale ileż tak można. I chociaż wpierdalasz się jako substytut jedynie, a nie element docelowy, to tak czy siak ni chuja, nie wiadomo, kurwa, co robić, jak żyć... pogubiłem się.
A po tej krótkiej acz treściwej wyklince przejdę już płynnie do rzeczy istotnych na które składają się wyżej wymieniony już absynt, śmiechoterapia, poiki i księżyc. A więc po kolei. Sobotnia zielona wróżka w Olgowo-Chudym domku dla lalek. Trzy kieliszki wróżki, ale ta akurat pochodziła z Moraw, więc mocna wyjątkowo i urokliwa jeszcze bardziej. I kolejny dzień na coca-coli. Oh crap. Po drugie śmiechoterapia, aż po ból brzucha z naprawdę kretyńskich powodów. Bo idiotki startują przecież na top modelki, bo walisz się jak schody w Kitschu i to, że Hanka Mostowiak nie żyje. Po trzecie poiki ze starych skarpet i niby nic, a jednak. Po bardzo długiej przerwie ze zdziwieniem odkryłam, że nadal umiem wszystko to, co umiałam przedtem. To chyba jak jazda na rowerze. W każdym razie pocieszające. No a na koniec księżyc, na którym notorycznie wyświetla mi się Napoleon Bonaparte z karabinem maszynowym. Nie mamo, nie biorę narkotyków. To te plamy tak się układają swear the God.
A i jeszcze to, że przypadkiem udało mi się załapać na referat, na który już 3 tygodnie temu nie było miejsc. Zajebiście, bo to ten rodzaj referatu, który zwalnia od egzaminu.
Dobry dzień i dobranoc, bo już pora.

piątek, 4 listopada 2011

Ja przepraszam państwa najmocniej za zgrzytanie zębami.

Naprawdę przepraszam, ale nie da się inaczej.
Dzień przeżyty tylko dzięki dużej dawce Ibuprofenu i silnemu samozaparciu. O ile wczoraj wszystko szło jak po nowej zjeżdżalni, bo pięć umów i w ogóle wszystko cudnie, tak dziś nic. Zastój i stagnacja i na koniec jedna marna zetka. Ale zawsze coś prawda? Ogólnie dobrze, że koniec tygodnia, że weekend w końcu, że jeszcze tylko 9h lub sześć umów i weekend.
No a na koniec tej krótkiej, pozbawionej w sumie sensu, notki żenująca anegdotka dnia. Rzecz się działa w pracy oczywiście, bo gdzieżby indziej. Stoimy i palimy papierosy ja i Marco vel. mój prywatny Woland (tak! Woland!) vel. jeszcze przystojniejsza kalka charakterologiczna z T. W każdym razie stoimy i palimy sobie papierosy i dialog taki ma miejsce:
- Nie, no nie, bo wiesz, boli mnie głowa.
- Istnieją dwa najskuteczniejsze sposoby na świecie na ból głowy. Jednym jest morfina lub ketonal, a drugim seks.
- Niestety nie mam dostępu do żadnego z tych środków aktualnie.
- Ale ja mam.
- O. Masz morfinę?
- Nie. Ale mam gumki w torbie. 

o.O

środa, 2 listopada 2011

Niezmiennie

o, jak fajnie ! nadal jest listopad i nadal mogę wychodzić na balkon w okularach przeciwsłonecznych. I'm in heaven.
poza tym kawa, orzechowa, grubo mielona kawa zza oceanu, która jest tak zajebista, że celebracja trwa jak najdłużej można. Pomalowałam kolejną parę kolczyków, odrestaurowałam torbę i generalnie spełniam się artystycznie.
wychodzę, do obozu pracy, czy coś, w każdym razie to be continued.

edit, as I promised before.
bardzo zimny wieczór dla odmiany, bardzo wyjebańczy nastrój, bardzo spać się chce. Jutro lekarz, ostatnie rtg i chyba zacznę piec ciastka, bo samo malowanie mi nie starcza. Dawno nie miałam tak twórczej jesieni, stumostów wpływa na mnie pozytywnie, for sure.
22.30. zachód bardzo, najbardziej czerwonego księżyca jaki był ostatnio. Sarah Blasko, papieros i wiatr rozpierdalający grzywkę. Lubię taki klimat. Można dużo sobie podopowiadać do zwyczajnych okoliczności.
Cytat dnia, podesłany przez Dziurkoskom:

- Give me a blowjob.
- Could you be a little more romantic?
- Give me a blowjob in the rain. 

ahahah. porażający romantyzm.

wtorek, 1 listopada 2011

Listopad włazi do miast.

i jak do tej pory, Bogu dzięki, włazi razem z tonami złotych liści, ciepłym słońcem i bajkowo-złotym księżycem. Nie jest więc jeszcze tak najgorzej. Czterodniowy pobyt w domu, trochę odpoczynku i mnóstwo bibelotów z powrotem. Przy okazji dowiedziałam się, że Stu Mostów jest terminem wymyślonym i zarezerwowanym niejako również dla Wroclove. I co. Nie wywarło to jakiegoś większego wrażenia na mnie, bo moje stumostów jest tu właśnie. Notabene też nad Odrą.
I mam tu wszystko, czego trzeba. Zaczęłam czytać Nietzschego, maluję kolczyki w rastamańskie kolory i słucham akustycznej Alanis Morissette. Kupiłam sobie też perfumy sygnowane przez Playboya i znowu będę, kurwa, księżniczką. Chociaż właściwie nie jestem pewna czy kiedykolwiek przestałam nią być. Ot tylko, terminowa abdykacja, bez utraty praw do tronu.Come back, baby, come back.
Co do podświadomości, sny wyhamowały nieznacznie. Ostatniej nocy nic ponad standard. Wycieczki po Polsce, białe lamparty tulaśne jak domowe kizie i kolesie z mikro-penisami. Taka, ot, normalność wręcz.
A na koniec zagadka, wraz z rozwiązaniem, tak więc zero funu właściwie.

- Jak bardzo można się mijać w stutysięcznym mieście?
- Jak najbardziej.

i na razie się sprawdza. ;)