środa, 30 marca 2011

Długość MA znaczenie...

... czyli kilka słów o tym jak bardzo fryzjerzy ułatwiają życie.
Bo przecież zdawać by się mogło, że coś tak banalnego jak fryzura nie może wpływać na szczęście w życiu, lub jego brak. Że liczy się milion innych aspektów, takich jak: częstotliwość całowania, liczba dziennych przytuleń, tabliczek czekolady nie odkładających się w brzuchu, uśmiechy, miłe słowa, muzyka, spojrzenia, niedopowiedzenia, kompatybilność genetyczna and so on. Ale nie. Znaczy się, owszem, to też jest ważne, ale jednak, po raz kolejny, okazało się, że diabeł tkwi w szczegółach. Z pozoru nieistotnych, a jednak ulubionych (!). A skoro tak i skoro właśnie dlatego nie działa w tym przypadku Pierwsze Prawo Optyki Interpersonalnej* to znaczy, że ogarnianie się jest łatwiejsze niż można by podejrzewać. To dobrze.

*Jeżeli kobieta patrzy na mężczyznę, pozostając pod wpływem miłości, to tym piękniejszy, inteligentniejszy, bardziej dowcipny, odważny i szlachetny on się wydaje, im bardziej ona go kocha.

piątek, 25 marca 2011

I jutro może być za późno...

... więc dzisiaj daj mi wszystko, co tylko jest możliwe. 
Zdanie to uparcie nie chciało jej wyjść z głowy, nie i już. Mąciło ukrytym przekazem, raziło otwartością i prowokowało do bicia się z myślami. Bo przecież to taki cholerny dysonans. Przy całym tym oświeceniu, świadomości, że to tak beznadziejnie realne, a co za tym idzie braku nadmiernych wymagań, przy twierdzeniu, że w gruncie rzeczy jest dobrze, zawsze pojawiało się to. Mistrzowsko dokonywana sztuka nadinterpretacji i doszukiwania się piękna w najzwyklejszym księżycu. Uparte przekonanie, że dobór miejsca, słów i muzyki znaczy naprawdę cholernie wiele. A jeśli już, to na pewno na innej płaszczyźnie, niż to jest w rzeczywistości.
Nie, nie, nie ! Nie i chuj. Muszę się ogarnąć,  bo takie maślaczenie się wszystko psuje. Oderwawszy wzrok od fal, przeczesała ręką rozwichrzone wiatrem włosy i pokulała do domu.

wtorek, 22 marca 2011

pierwsza zasada niespodzianek...

...głośno i wyraźnie podkreśla, iż przychodzą one, jak sama nazwa wskazuje, w najmniej spodziewanym momencie. Czasem też w najmniej odpowiednim, ale z tym idzie się jakoś uporać. Dla przeciętnej księżniczki pojawienie się w życiu niespodzianek może oznaczać tylko jedno - rozpierdol. Rozpierdol ów przejawiać się może przykładowo totalnym brakiem konsekwencji w zamierzeniach, bo nagle, niespodziewanie, ktoś się odezwał, próbując zrujnować dopiero co zbudowane silne postanowienie wyjebanego, może również oznaczać przecenę czekolady, kiedy wszelkie decyzje o zdrowym stylu życia odchodzą w mroki niepamięci, bo przecież "promocja trwa tylko tydzień". Może się wreszcie zdarzyć i tak, że w stanie najbardziej chorym i zasmarkanym, a jednak niewątpliwie pociągającym, księżniczka spotka na swej drodze swojego byłego ulubionego chłopaka z litrem wódki, który w nagłym przypływie braterskiej miłości postanowi wyleczyć ją z dupresji i pootwierać wszystkie czakry. Cały rozpierdol polega tutaj na etycznym (nie mylić z estetycznym) traktowaniu zwierzątek domowych w warunkach zimowych, jak również miłości do rozwleczonych dresów. Że o pozostałych składnikach imprezy nie wspomnę.
Optymistyczne motto tygodnia: przez żołądek do serca, przez żołądkową do łóżka.
Ejmen.

piątek, 18 marca 2011

meanwhile in Barcelona...

... the sun is shining ^^ i w ogóle jest pięknie. A tutaj od rana pada ten skurwiały deszcz, taki, że buty przemakają, kaszel męczy i wyć się do księżyca chce. Księżyca, którego zresztą nawet nie widać zza chmur, więc to i tak bez sensu. A miał być taki piękny St. Patrick's day. Koniczyna na sznurku, zielona kredka do oczu i mnóstwo, mnóstwo szczęścia. Miała oznajmić wszem i wobec, że przecież to wcale nie tak z tym całym wkurwianiem się, że to nic, że trzeba się bawić przecież. Ale potem brakło jakoś okazji, a na domiar złego przemokła i zaczęły ją nachodzić myśli, że jednak tego czarnego było i jest więcej niż zieleni.  Przeryczawszy dwie i pół godziny nie zrobiła absolutnie nic, w imię tej cholernej dumy szepczącej pod grzywką, że to on powinien odezwać się pierwszy. Wiedziała, że tak nie będzie, zresztą tak naprawdę, ostatecznie, to tylko 17 marca. I nie wiadomo z czego powstała aż taka tragedia. Ta totalna anhedonia, tak totalna, że nawet mango i jogurt waniliowy nie dały rady. Wszystko przez ten cholerny deszcz.

Koniec końców, poszła na to piwo, tak jak sobie obiecała wcześniej. Bez głębszych nadziei, bez nastawiania się, po prostu. Tamże znowu wyszło szydło z worka, połowę "imprezy" (trwającej raptem 2 godziny. huh!) spędziła imitując mokrego cocker-spaniela i gmerając bez większego sensu słomką w ciemnym piwie z sokiem cynamonowym. Nawiasem mówiąc nawet ono nie sprawiało jej radości. Nadludzką siła woli i resztkami motywacji powstrzymała się od kupienia pięciu czekolad i litra wódki i we względnie dobrej kondycji wróciła do domu.
"Tuńczyk rozdrobniony firmy '***' !" - myślała sobie w czasie robienia kanapek - "to idealna propozycja dla wszystkich łaknących niesamowitych doznań smakowych w tak skurwiały dzień ! Ta unikalna kompozycja psa zmielonego z budą, z dodatkiem łańcucha i wyciągu z przedwczorajszej deszczówki, zadowoli nawet najbardziej wymagających smakoszy ! Bon Apetite, kurwa !".
Hym. chyba powinnam pracować w reklamie.
Camele lighty, herbatka z karnityną i ciepła kołdra. i żeby jutro było słońce.
Proszę.