poniedziałek, 11 lipca 2011

Today is a perfect day...

... for a perfect day.

yeah. przemyślawszy wszystko dokładnie, wiem już (prawie) na pewno. To, że to rozbieranie, otwieranie, tęsknienie, śnienie i tym podobne głupoty to tylko kwestia halucynacji. I to w dodatku na zasadzie "z braku laku dobry kit". Takie ot karmienie mózgu, żeby nie odwykł za bardzo. I mogłabym nawet karmić go tą samą wizją z Johnnym Deppem np. tyle tylko, że obecny bohater nadaje jakiegoś ciut większego posmaku realizmu. Tylko i wyłącznie dlatego, że to już kiedyś częściowo miało miejsce. I że czasem nadal pojawia się pewność, tak pewność, że było mocniej niż zdawać by się mogło. Że gdzieś jednak pod powłoczką pozbawionej emocji friendship with benefits, kryło się i dojrzewało zaangażowanie. Na jakimś tam poziomie oczywiście. I że zaangażowanie owo wyzierało przecież z oczu, ze słów rzuconych przypadkiem w plątaninie, z gestów też - słowem, ze wszystkiego. I nie mogło to być urojenie. Po prostu nie.

Nie zmienia to jednak faktu, że niezależnie od okoliczności, nawet jeśli coś istniało, to istnieć przestało i tyle. I trzeba też znaleźć inną pożywkę już, najszybciej. Zanim mi się mózg tęczą porzyga.  

niedziela, 10 lipca 2011

Bardzo ambiwalentny wpis.

Zrób coś, abym rozebrać się mogła jeszcze bardziej
Ostatni listek wstydu już dawno odrzuciłam
I najcieńsze wspomnienie sukienki także zmyłam
I choć kogoś nagiego bardziej ode mnie nagiej
Na pewno mieć nie mogłeś, zrób coś, bym uwierzyła

Zrób coś, abym otworzyć się mogła jeszcze bardziej
Już w ostatni por skóry tak dawno mej wniknąłeś
Że nie wierzę, iż kiedyś jeszcze nie być tam mogłeś
I choć nie wierzę by mógł być ktoś bardziej otwarty
Dla ciebie niż ja jestem, zrób coś, otwórz mnie, rozbierz.

chcę. nie chcę. (?!) nie. nie, nie, nie. chyba nie.

poniedziałek, 4 lipca 2011

C'est la vie !

Oh ta gueule.

zaiste, kurwa, zaiste. Nie wiadomo właściwie jakim cudem, ale udało się obronić to coś, szumie zwane licencjatem, i teraz można już się przekwalifikować na tzw. wyższą klasę bezrobotnych. Oczywiście tylko do czasu, bo przecież nie da się długo wytrzymać z widmem bankructwa absolutnego chuchającego w kark. Oczywiście znalezienie pracy w szale sezonu graniczy niemalże z cudem. Pierdoleni maturzyści, kurwa ich mać. Broń Boże, nie miała zamiaru deprecjonować kogokolwiek i stawiać się na podium społeczeństwa, bo też i nawet nie miała ku temu podstaw. Ale, na litość Pańską!, oni mogą sobie pracę zaklepać pod koniec maja, a ja ? No ale nic. Trzeba usilnie poszukiwać jakiejś niszy gdzie tylko czekają rozłożone w wachlarze oferty pracy od 13 do 14 z godzinną przerwą na lunch, urlopem na Woodstock i co najmniej średnią krajową miesięcznie. No i wszystko to tylko oczywiście do końca wakacji, bo potem magisterka przecież. ^^

A na domiar złego ten cholerny xaotyczny onanista nadal bawił się w tybetańskiego mnicha o lekkim zabarwieniu schizofrenii. Właściwie to nawet przestała się tym przejmować, ostatecznie z każdym pierdolcem można się pogodzić, nie zmienia to jednak faktu, że wszystko skończyło się w sposób nie do końca odpowiedni, jakkolwiek by sobie tego nie tłumaczyć. Bo przecież nie uświadamia się komuś kretynizmu i braku zasad, by potem po pijaku spełniać jego marzenia za jeden uśmiech. I w ogóle co to tak właściwie oznacza, kiedy psychopata nazywa kogoś pierdolniętym ? Należy to zaliczać do wysublimowanych komplementów, czy też może wyrzutu hipokryzji ? A zresztą... whatever.

Serie seriali o seryjnych mordercach poprawiają humor. Nawet bardzo.