piątek, 28 października 2011

I'm not giving in.

Kolejne odkrycie muzyczne, kolejna piosenka soundtrackowa z cyklu gdyby życie było filmem. Cytat na dziś dzień:
Rosyjscy psychologowie opublikowali wyniki badań. Zgodnie z nimi, dla dobrego psychicznego samopoczucia należy każdego dnia przytulić osiem osób. Albo dać jednej po mordzie.
I choć nikogo dziś nie przytulałam, a tym bardziej nie dałam nikomu w ryj to i tak dzień zaliczyć można do udanych. Po pierwsze słońce. Po drugie powrót do pracy i nawet nieźle to znoszę, po trzecie korki, no i wreszcie ta miła staruszka z przystanku, która dała mi roślinkę na zrastanie się kości i kilka jabłek. Fajnie jest wiedzieć, że są jeszcze mili ludzie na świecie. Na koniec, na zwieńczenie dnia, makaron i brokuły w wersji cztery sery. Danie tyleż szybkie, co efektowne, no i cudowne w smaku oczywiście. Nieodłącznie kojarzy mi się również z tym chyba-najlepszym-weekendem tej wiosny. Z tym weekendem kiedy najpierw było Opole (swoją drogą jeżdżę teraz po mieście i odtwarzam trasę Chabry-Rampa na podstawie flashbacków) i najlepsza impreza Propagandowa, na której byłam. A po powrocie do ONY oglądaliśmy komedie romantyczne przy Coca-Coli i ogromnej ilości papierosów, a potem po raz pierwszy pieprzyliśmy się przy świecach i nastrojowej muzyce. W sumie, gwoli ścisłości, Ty pieprzyłeś głupoty a ja konwenanse, niemniej jednak było tak sielankowo-zajebiście, że bardziej być nie mogło. Rano kawa i papieros do łóżka i ten tekst, że gdy się nie złoszczę, jestem najpiękniejszą istotą na świecie. I na obiad, późny obiad właśnie, brokuły, cztery sery i cola. Dokładnie tak, jak dziś.
Kurwa, dobra, kończę to zanim się rozmarzę(żę też przy okazji). Nie, naprawdę nie, żeby coś, ale autentycznie było tak pięknie, że chciałoby się za happysadem wykrzyczeć mamy spore szanse przeżyć jeszcze jeden taki dzień.
I co z tego, że nie mamy. Tu nie o to chodzi wcale.

wtorek, 25 października 2011

Stupidity is an acquired talent.

och Boże, otaczam się idiotami...
wszędzie, na uczelni, na mieście, w autobusie, że o rezerwacie nie wspomnę, poza kilkoma jednostkami predestynowanymi do przebywania na piedestale elity intelektualnej tego smutnego społeczeństwa, wszędzie banda, kurwa, debili. I to debili najróżniejszej maści - począwszy od tych klasycznych, którzy mylą borderline z deadline'm, aż do tych, którzy co prawda ze zrozumieniem wypowiadają słowa w stylu korelacja, kodyfikacja i inne skomplikowane dla większości "cje", co wcale nie umniejsza ich kretynizmu. Może to też kwestia wartościowania i doboru kryteriów oceny. Strasznie np. irytują mnie jednostki pretensjonalne, a także te z wybujałym ego. Nie wiedzieć czemu, tak i już. Konkretów nie przytoczę, bo i tak chodzi o zwykły malkontencki bełkot. Tak być musi, że czasem bez określonej przyczyny człowiek zaczyna odczuwać coś z pokroju mizantropii. Coś jak jestem mopsem w różowej czapce i rzucam na Ciebie pogardę, ewentualnie co ja tutaj, z nimi, po co? w przypadkach skrajnych dochodzi jeszcze pytanie za co?!, aczkolwiek jestem względnie tolerancyjna więc znoszę to godnie. No i pozostaje jeszcze to zdanie tytułowe, niosące za sobą jakiś ładunek nadziei. Bo to przecież nie może być tak, żeby ci wszyscy ludzie byli tacy z natury, że to muszą być jakieś ofiary systemów, iluzji i opium dla mas.
I się kurwa wynarzekałam bez sensu jak zawsze, ale chciałam jeszcze napisać do Wołodii - nie Wołodii, że jak tak na ciebie patrzę, to aż szkoda mi czasu na mruganie. Niemniej jednak jesteś tak właśnie pretensjonalny i zblazowany i i i... ! że aż mnie zęby bolą, a że nie lubię bólu zębów to zanim nam się znajomośc na dobre rozpocznie to już się pewnie skończy krótkim, acz treściwym, wypierdalaj.


a w dodatku zaczęła się jesień.

poniedziałek, 24 października 2011

Somebody that I used to know.

Zakochałam się. Znowu się kurwa zakochałam. A stało się to za przyczyną tego, iż na początku był chaos, a potem się wszystko popierdoliło. Najpierw natłok myśli, tęsknień i westchnień, te wszystkie Jolki i spięcia na synapsach pod czujnym ukraińskim okiem, a potem kilka spontanicznych sms-ów zakończonych rozpierdolem i amnezją. Przyjdź, przyjedź, zerwij się, chodź na piwo, na godzinę, na wieczór, na jutro, na leczenie tych tęsknot cholernych i żeby znowu była taka noc jakie kiedyś bywały.
Akcja mówisz-masz wypaliła chociaż raz. Tak naprawdę nawet bez tych tkliwości, tak po prostu, najbardziej  przyziemnie, chciałam się napić. A że przy okazji mogło pomóc na wszystko, to chyba najoczywistsza implikacja. W każdym razie, miało być piwo, skończyło się na trzech. I wódce. I znowu na piwach. I na wyżej wspomnianej amnezji także. I mimo krwiaka i kilku pomniejszych siniaków i dziury w pamięci, wyrzutów sumienia wyrzyganych z bólem z nad-szczerości i zdychającej niedzieli, na swój sposób pomogło. I faktycznie, jesteśmy trochę zbyt głośni i nieco za bardzo otwarci. Tańczymy na środku kuchni. Śpiewamy fałszywie Dumkę na dwa serca i parę innych hitów o miłości. I śpimy w jednym łóżku. Najebani. Omatkoboska. Grzesznicy. Lol, dobrze, niech te wydelikacone pizdy w końcu zobaczą na czym polega bycie młodym. Że zacytuję za, najebaną również, M., współzamieszkującą:
W końcu trafił się ktoś normalny kto przeklina i pali papierosy. (...) A nie ciągle tylko "zdrowaśmaryjo"
 I później, na balkonie, dalej w stanie jak powyżej:
Chciałabym mieć takiego kolegę jak Ty. Takiego z którym można tak spontanicznie tańczyć i takiego z którym mogłabym porozmawiać o wszystkim, jak z dziewczyną. Bo wiadomo, że z dziewczynami rozmawia się inaczej niż z facetami.
no wiadomo, oczywiście. Nie rozmawia się przecież z kumplami o seksie, nie szczegółowo i nie konkretnie aż tak, no chyba, że z nim i że w takim stanie. Ale przecież to już było wszystko, za głośno trochę, ale trzeba przełknąć. (o! jak mi się ładnie w temat wgrało!) Ahahah.
Kończąc te, żenujące nieco, ale jakże miłe, wspominki, muszę przejść do mniej optymistycznej części w której podmiot liryczny opisuje swoje męki wynikające z życia w rezerwacie a następnie zanosi się dzikim spazmem bezsilnej kurwicy. (Uderzyłby również głową w ścianę, bądź klawiaturę, ale mu szkoda.) Chodzi oczywiście o mieszkanie z w/w wydelikaconymi pizdami, chrześcijańskimi Hitlerami w koszulkach z H&M'u. I że tak bardzo chce mi się wymiotować już na to. Na brak wyrównania potencjałów i na tą małostkowość, wręcz nawet i głupotę ukrytą pod habitem z moralności i pojebanych zasad. Drżą mi powieki niebezpiecznie i wargi wykrzywiają się same w ironiczny grymas ukazujący idealnie to, co myślę na ten temat. Staram się to hamować, a jak nie wychodzi, to zrzucam winę na zmęczenie, byle jeszcze trochę wytrwać w tej dwulicowej, ale względnie pokojowej iluzji koegzystencji. A w dni takie jak ten, świeżo po zachłyśnięciu się normalnością, po kroplówce z alkoholu i starych, dobrych czasów, jest wyjątkowo trudno. Chodzę więc pokrzywiona, zupełnie jakby mi się mięśnie mimiczne podkurczyły na amen. Wypluwszy z siebie większość jadu tu i teraz może jakoś dojdę do wprawy.
A na koniec cytat wyjaśniający zdanie początkowe.
But you didn't have to cut me off
Make out like it never happened
And that we were nothing
And I don't even need your love
But you treat me like a stranger
And that feels so rough
And you didn't have to stoop so low (...)
I guess that I don't need that though
Now you're just somebody that I used to know.
no i właśnie. przeczytawszy, zrozumiawszy, zakochawszy się w przekazie i w tym prawie że Sting-owym wokalu i w teledysku też. We wszystkim.

wtorek, 18 października 2011

Loff.

Powrót na uczelnię i wdrażanie się w cały system. I dobrze. Mój cudowny Wołodia, który Wołodią jednak okazał się nie być, bo Wołodia to jednak inny jest, chociaż też nawet fajny... No w każdym razie mój cudowny Wołodia w fioletowym swetrze uśmiecha się bardzo ładnie, najładniej i patrzy. I ja patrzę. I mdleję! Nie jest piękny jakoś nieziemsko szczególnie jeśli by to podciągać pod kanony piękna ogólnie uznane, ale jak patrzy! Tak, że... Jest coś. Nie wiem, czy chodzi o Calvina Kleina, czy o coś innego, niemniej jednak wyczuwa się w powietrzu subtelne drganie. Patrz mi w oczy i mów mi brzydko po rosyjsku. Oua ! 
Quote of the day: 
"Ludzie sypiają ze sobą, nic ekscytującego. Zdjąć przed kimś ubrania i położyć się na kimś, pod kimś lub obok kogoś to żaden wyczyn, żadna przygoda. Przygoda następuje później, jeśli zdejmiesz przed kimś skórę i mięśnie i ktoś zobaczy twój słaby punkt, żarzącą się w środku małą lampkę, latareczkę na wysokości splotu słonecznego, kryptonit, weźmie go w palce, ostrożnie, jak perłę, i zrobi z nim coś głupiego, włoży do ust, połknie, podrzuci do góry, zgubi. I potem, dużo później zostaniesz sam, z dziurą jak po kuli, i możesz wlać w tą dziurę dużo, bardzo dużo mnóstwo cudzych ciał, substancji i głosów, ale nie wypełnisz, nie zamkniesz, nie zabetonujesz, nie ma chuja."
no nie ma.

poniedziałek, 17 października 2011

Prawie jak Jolka.

bo też mi się chce napisać "tak mi źle. Urwij się choćby zaraz, coś ze mną zrób. Nie zostawiaj tu samej, o nie." Nostalgia wieczorna part. 1.
Pozbyłam się rano rzeźby z autografami i jaram się swoją lżejszą o 7 kilogramów, odchudzoną nogą. Generalnie bywa bardzo chujowo w sensie fizycznym, a co za tym idzie psychika też bardziej siada. Rzygać mi się chce od jakiejkolwiek ilości, jakiegokolwiek pokarmu, łeb boli prawie nieprzerwanie, słońce jest niby do godziny 17, ale zimno, anemicznie i tak. Tęsknię do tamtych dni gdy Twe słowa starczały za chleb. Oooo i wczesna jesień. Come back się szykuje. Pełną kurwą na uczelnię. No i spać. Na razie wydaje się to najrozsądniejszą opcją.

Tęsknię jak chuj.

niedziela, 16 października 2011

I am You.

and I'm totally shpongled.
Przypadkiem przypomniane przez Dziurkoską Shpongle okazały się hitem dzisiejszego wieczoru. Ineffable mysteries from Shpongleland, dużo świeczek i koc. Pływam i pławię się w dźwiękach, robiąc sobie muzykoterapię dla meteopatii. Wcześniej jeszcze, co też napisać muszę, rżałam i piałam jak szalona przy historii Margot co jeździ na tirach i poprzednio wspomnianej już świętej Asi oraz Czarnej Grety. Nowa, bulwersująca, wulgarna i subtelna powieść o kierowcach tirów, cudach i gwiazdach naszego show-biznesu.
(...) Z szarego nieba, napuchniętego od kwaśnego deszczu, na dach szkoły podstawowej nr 66 zszedł do niej radioaktywny anioł, stanął, rozsunął poły płaszczyka i smutno zagrał fugę. To było b. piękne. I usłyszała święta głos z nieba: 
- Wstań. Rzuć swoje kule i idź w noc. Szukaj go. 
- Jakże ja pójdę w noc, gdy niezdolnam?
- Wstań, jesteś uzdrowiona. (...)
 I zrozumiała, że to szatan do niej przemawia, bo miała iść w noc, która jest jego domeną, szukać mężczyzny... I odpowiedziała mu:
- Idź precz, albowiem do nieczystości mnie namawiasz.
Ledwo wyrzekła te słowa, anioł rozchylił jeszcze raz poły płaszcza i wtedy wszystko stało się wiadome (był to zwykły zboczek wprost z piekła). 
Mały fragment na próbę i wracam czytać dalej. Przy Shponglach oczywiście.

sobota, 15 października 2011

Muzyka pod wpływem.

Coraz bliżej. Coraz bardziej niecierpliwie. Bo już tego nudzenia się za wiele. A mimo wszystko. Wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie, jak w jakiejś cholernie zakręconej bani psychopaty. Niedawno jeszcze B-Complex (hej Maleńka, słuchasz B-Complex? Iloveyou!) bo przecież nie można być ignorantką aż taką, by nie wiedzieć na co prowincjonalni superbohaterowie z systemem operacyjnym zamiast mózgu wyrywają panienki na uniwersytetach. Taka tam dygresja. Okazuje się jednak, że wcale ignorantką nie jestem, że ja już to znam! Znaczy się znałam, kiedyś tam, wcześniej, jakkolwiek nie pamiętałam nic. Masz to wrażenie, że zakochałaś się po raz drugi. Wrażenie poniekąd słuszne, gdyż  
dla pocieszenia dodam, że ta piosenka Ci się zawsze podobała! :P
jeb. Kolejne wrażenie. Tym razem a'la ofiary wypadku. Amnezja pourazowa, reminiscencja, te klimaty.
Nie, nie, nie mam do Ciebie żalu. Traktuję Cię jak wypadek! ;d
Buahahah, dobrze powiedziane.

Kilkadziesiąt zapętleń później A Perfect Circle. Pierwszy rok, biczowanie i poi. Początki last fm, początki wszystkiego właściwie. I przy okazji całkiem, zamarzyły mi się ostatnio LEDowe poi, co może oznaczać, że w czasie najbliższym powrócę do kręcenia. Może.
A teraz Hey. Hej! Total combo.
Różowe kreski samolotów tanich i drogich linii lotniczych startujących z Wrocławia przecinające szaro-granatowo-purpurowy zachód słońca. No kurwa, jakżeż poetycko! 
A u mnie to, co zwykle. Zapalam świeczki i skaczę na wielkiej, turkusowej piłce. Mam niebieski, gumowy plaster na palcu, bo wylałam sobie wrzący olej na lewą dłoń, ale za to naleśniki wyszły naprawdę zajebiste. Spiłowałam sobie paznokcie, pyłki zamiotłam pod koc i czytam o świętej Asi od tirowców i Czarnej Grecie, redaktorce naczelnej miesięcznika Twój Gumowy Chuj.
Très magnifique!

środa, 12 października 2011

Superstylin'

Chmury odpłynęły straszyć gdzieś nad południową Białoruś, pozwalając się jeszcze trochę pocieszyć słońcem. Stąd też i humor lepszy, muzyka weselsza i nawet te 7 kilogramów rzeźby chirurgicznej na nodze przeszkadza jakoś mniej. Niewyobrażalnie wielka radość związana z możliwością założenia różowych okularów i wyjścia na balkon. Kawa w anty-anatomicznym kubku, który tam, gdzie zwykle kubki miewają ucho, ma serce. A w głośnikach same słoneczne dźwięki, m.in. tytułowe Superstylin'. Zastanawiałam się na początku, czy to aby nie masochizm, puszczać sobie coś tak skocznego w obecnych okolicznościach, ale pogoda utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie. Jest dobrze. A żebyście widzieli jak komicznie próbuję tańczyć na lewej nodze! Cyrk na kulach rzekłabym. :D Swoją drogą istnieje również prawdopodobieństwo, że to właśnie dzięki Superstylin' zafundowałam sobie to wszystko, co mam teraz. Bowiem owego nieszczęsnego wieczoru w Aquarium, niedługo po moim jakże zgrabnym upadku, Mr DJ puścił nic innego jak właśnie tą piosenkę. A ja, starając się za wszelką cenę nie zwracać uwagi na ból, ruszyłam na parkiet podjąć ostatnie żałosne próby tańca, bo przecież nie da się przy tym usiedzieć w miejscu. I w zasadzie, to kto wie, czy nie było to ostateczną przyczyną złamania nogi. Cóż, nie mam tego jak sprawdzić, więc bez zagłębiania się w temat mogę dalej bezkarnie wielbić w/w.
Kurwa, ależ to słońce cudowne! <3
Jeszcze tylko kilka słów o śnie, sugerującym bez wątpienia jakąś psychopatologię o podłożu seksualnym. Znowu uprawiam z T. coś na kształt seksu. Tzn. najpierw się całujemy i wiesz, no, jak zawsze w takich sytuacjach, a potem trzema leniwymi ruchami lewej ręki doprowadzam go do końca i na dodatek do ujebania całej pościeli. Ugh. Kiedy już powoli to sobie uświadamiam, zasychające plamy zaczynają zamieniać się w krew. No i co narobiłeś durniu? Upieprzyłeś najlepszą pościel mojej babci. W celu zmycia powyższych rozpuszczam jakiś proszek we wrzątku, wiesz, ludowe sposoby najlepsze, ale nawet to nie pomaga. No cóż, babcia wybaczy. Cała Częstochowa świętuje. W całym tym festynie przewija się Kubuś, jeszcze długowłosy, z wplecioną we włosy zieloną i niebieską muliną. Sam Pan tatuś mu to zrobił, więc Kubuś wojownik jest bardzo z tego dumny. Pijemy piwo i roztrzaskujemy butelki o chodnik, a następnie udajemy się na Jasną Górę na koncert reggae. Oczywiście tylko ja tam docieram, bo Kubuś wybiera jednak festiwal folkowy na Lisińcu. O.o
Co mi kurwa w głowie siedzi?!

wtorek, 11 października 2011

Rainy mood.

Kontynuacja. Wtorek. Okropne zasieki z chmur, stumostów smutne jak rzadko kiedy wcześniej. Rainy means sleepy. Totalna bezproduktywność. Poza kilkoma godzinami w szpitalu, praktycznie cały czas spałam. No bo przecież nie da się inaczej, gdy znowu trzeba wrócić do chodzenia na kulach. Fuck. Ale w imię dobra wyższego tak zwanego, więc idzie znieść. Sny w takich okolicznościach nie odbiegają w niczym od zwyczajowego stopnia pojebania. Wycieczka. Strój na bal karnawałowy, własnoręcznie szyty z czerwonych szmatek, szał ciał. Przejazd rikszą, albo czymś podobnym do szpitala. A w szpitalu test z francuskiego i musująca czekolada w dużym termicznym kubku. A potem przystojny pan doktor i skierowanie na poprawienie gipsu, bo znowu, wiesz, rozjebywać się zaczął. W tle Shivaree i w końcu trzeba było się obudzić. Co za chujowy dzień, wieczór też. Zimny i ponury jak wstęp do greckiej tragedii. Niebieskie nitki w filtrze nie wpływają na smak papierosa, mam wrażenie, że historia zatacza małe kółko. Ktoś z sąsiadów zamontował na balkonie dzwoneczki, które na skutek obecnie trwających wichur bezustannie i szaleńczo podzwaniają jak elfia królowa w trakcie godów, albo bryczka na krakowskim rynku. Albo ja już dostaję pierdolca. Nie wiem, muszę kogoś spytać, czy też je słyszy.
Przez moment, przez te rude włosy, chciałam żebyś mnie odwiedził. W to, że wpadniesz na to sam, nie uwierzę, chciałam więc napisać. Bogu dzięki, zdrowy rozsądek jednak triumfuje i udało mi się samej sobie wyperswadować ten kretyński pomysł. Bo to przecież bez sensu.
Kochliki w wiśniowych cukierkach powodujące ból zatok. Albo może to ta wichura durna? Whatever. Back to sleep.

Oh my darling, chyba czeka mnie psychiatryk.

Dziwny dzień. Oczywiście na początek należałoby zaznaczyć, że mowa o poniedziałku. Znów nie wyrobiłam się w dobowym cyklu pisania, w związku z czym blogger myśli, że jest wtorek rano, podczas gdy tu dalej trwa poniedziałkowy wieczór. Do rzeczy. Dwugodzinna wyprawa po osiedlu w celu spędzenia kilku wkurwiających minut na poczcie i zakupienia najpotrzebniejszych rzeczy takich jak kalendarzyk na 2012 rok z Marilyn Monroe na okładce. Na dodatek zaczął mi pękać gips. Od pięty, powoli, ale konsekwentnie i skutkiem tego muszę jutro dołożyć nieplanowaną wizytę w szpitalu. Well. Nadszedł również dzień na eksperymenty z henną, w rezultacie których I'm totally fucking awesome redhead. Nie to, żebym wcześniej ruda nie bywała. Ale świeży kolor to jednak świeży kolor. I chyba wkroczyłam na ścieżkę wojenną z fanatycznymi współlokatorkami. Uhu. Atmosfera w pokoju jest gęsta jak niegdysiejszy kisiel cebulowy Kubusia i smakuje też jakoś podobnie. Ej no, ale kurwa. Jakbym się nie odzywała to by mnie nasiadły na amen, że się tak nawet do tematu odniosę.
Cytat na dziś, inny niż planowany, znaleziony przypadkiem na fejsbuku.
"Twój pech polega na tym, że wpadłaś na człowieka, który wolał stchórzyć niż oddać się szaleństwu, które być może nie miałoby przyszłości, ale dostarczyłoby Wam obojgu sporo doświadczeń i radości. Niektórzy nie zdają sobie sprawy, że to piękna rozkosz przepierdolić kawał życia. Niektórzy szukają szczęścia, przygód, pragną wolności, ale gdy spotykają na drodze wolną jednostkę, to albo srają w gacie albo zaczynają strzelać. Na świecie nie brak komedii omyłek.Tym co czyni nasze życie ubogim, nie są dramaty, rozstania czy traumy, ale zwykły strach. A ja coraz mniej się boję kolejnych życiowych katastrof, bo wyciągam z nich wnioski..."
takie to ładne, że nie mogłam się powstrzymać przed udostępnieniem, części oczywiście, ale tej najlepszej pod obecnym kątem myślenia. Spać. Papieros i do łóżka. A propos papierosów, pojawił się ciąg skojarzeniowo-wspomnieniowy. Marlboro Frost i poleciało, jak lawina, te uśmiechy, te spacery i na końcu ten obiecany dobry seks. Ale teraz przecież tak nie można. Po tym jak słodka Suzie usidliła G. na drugie, tym razem jego własne dziecko, jedyne co wypada to spalić tego papierosa z niebieską nitką i wrócić pod kołdrę snuć inne zakończenia tej bajki. I close my eyes so I can dream of ways to keep you occupied.
Wow. That's hot.

niedziela, 9 października 2011

Sister, you've got to listen.

Weekend w rytmie Brodki. Weekend częściowo Wrocławski, pomimo wszystko, udany. Trzy świeczki, liliowe, różowe, fioletowe, pachnące, w szkło zapakowane. Trzy świeczki made in Vietnam z IKEA za 9,99. Woskowa rozpusta. Weekend wkurwów i rozpaczy, przechodzącej w absolutną obojętność. Obojętnie tu na jawie, a w głowie, w półśnie, nowi bohaterowie. Ciągnie mnie na zakupy. Spend it. Spend it all bitch. Oh no, I can't!

Naturalnie jakoś wypisałam się. Jak wysychający flamaster, wykończony długopis i stępiony ołówek. Nagle brakło mi wewnętrznego tuszu do pisania o sennych spazmach. Na jeden konkretny temat. Na te konkretne spazmy właśnie. I nie zanosi się na razie na ślinienie końcówek, bo nowe historie są bardzo pochłaniające. 

Dobijam się, dobijam się i sprawdzam czy otwarte. I krzyczę znów za dużo słów, za dużo słów na marne.

piątek, 7 października 2011

Just can't get enough.

bo ja już chyba kurwa sobie z tym nie radzę.
z tym, trochę wiejącym egocentryzmem, myśleniem, że to takie chujowe. To, że tak właściwie ci, którzy kiedyś byli wspólni, muszą teraz dzielić swój czas na mnie i na Ciebie. Między mnie i Ciebie. I wiem, że to głupie, ale tkwi w głowie uparcie i nie chce przestać. Och, skończ pierdolić
Mało tego, każdego ranka, uprawiamy najlepszy i najpiękniejszy seks na granicy snu i świadomości. I co by się nie działo, co by się nie śniło, kończy się tym schematem. Tak więc od tygodnia, mniej więcej między 7 a 11 przeżywam regularny, mentalny, emocjonalny w pełni orgazm. Też tak masz ?
Ups. well, tak wiem, bez takich pytań poniżej pasa. Musiałeś przecież, jasne.
Fate up against your will.

czwartek, 6 października 2011

Let's dance little stranger.

Stare zdjęcia, nowa muzyka. Po kolei, bo wczoraj nie chciało się dopisywać.
Środa wieczór - Apparat zremiksowany przez Telefon Tel Aviv. Magical sounds. Standardowo papieros na balkonie, księżyc i chmury. W trzeciej minucie piosenki, najprawdopodobniej za sprawą złudzenia optycznego spowodowanego przez chmury, księżyc zaczął podskakiwać do rytmu piosenki. Dźwięki karetki i pociągi w tle. Almost like NY. Fejsbuk, zdjęcie czarnej sofy. Normalnej czarnej sofy, a jednak ponoć nie. Chłopak, hipsterski leciuteńko, a przystojny nieziemsko chłopak, pianista-amator, podobnie jak ja nie widzący w sofie nic nadzwyczajnego. Dopiero kilka komentarzy później ujawniło się, iż jest to ponoć słynna kanapa z pornoli. Należymy najwidoczniej do tej grupy ludzi, która oglądając porno nie skupia się na detalach wyposażenia. Nie wiem, ale zdaje mi się, że to dobrze o Nas świadczy. W każdym razie po dogłębnej analizie zdjęć pianisty, serce bluznęło wiązanką dozgonnej miłości. Wtedy nadszedł czas na analizę gustów muzycznych. I tak właśnie odkryłam Nouvelle Vague. Cudowny lounge. Najlepszy jaki być ma w swoim gatunku. Lekki, uspokajający, budzący wyobraźnię lounge. Muzyka idealna pod tło, pod soundtrack, pod wszystkie czynności właściwie.
Czas na sen. Na bardzo pojebany sen.
Jestem w pracy, pracuję po godzinach, bo bardzo mi się tam podoba. Luźna atmosfera i w ogóle. W pracy, lub też zaraz po niej spotykam tego, który śni się ostatnio najczęściej. (Matko Bosa, znowu?!) Tenże właśnie wręcza mi list, lub też pismo urzędowe, w którym wyjaśnia, że bardzo byłby rad, gdybyśmy się pogodzili. Przeczytawszy pismo, z lekką rezerwą, ale jednak, wyrażam zgodę. Idziemy pić przy torach kolejowych. Spotykamy D. i jakiegoś faceta, nie wiem kogo. Pijemy z nimi. W międzyczasie mój świeżo upieczony pogodzony wybiera się na przejażdżkę rowerem do lasu po drugiej stronie torów. Zostaję z D. na peronie. Popijając jabola, dużo rozmawiamy, o studiach, o życiu generalnie. D. jest bardzo szczęśliwa, że w końcu wszystko nam się ułożyło. 
Nagle, tonem panicznym, zauważa, że rowerzysta wraca. No to co? Jak to co. Zamknęli przecież szlabany. No to co dwa. Przecież pociąg jeszcze daleko. Jak daleko, jest zaraz za rogiem! W tym momencie zza krzaczka wyłania się pędzący z zawrotną prędkością ekspres relacji Łódź-Katowice. Rowerzysta ściga się chwilę z pociągiem po drugiej stronie torów, a następnie z gracją przeskakuje nad zamkniętymi szlabanami, kilka centymetrów przed rozpędzonym pierwszym wagonem. Ma farta, jebany, a wszystko za sprawą mojej bandamki w kwiatki którą ma na głowie. Serce mi staje w poprzek, przysięgam. Ale kiedy ląduje bezpiecznie, wszystko wraca do normy. Naprawdę ma szczęście, bo Kinga, która jechała samochodem, musiała czekać aż otworzą szlabany. Nie wiem czemu, ale to ważna informacja. Tak samo jak ta, że to dziwne, żeby Łódź-Katowice jechała tędy, przez Opole. Chociaż wtedy okazuje się, że to jednak Częstochowa. Zaczynam opierdalać to dziecko szczęścia, że tak nie można, bo prawie bym na zawał zeszła przez niego aż nagle wszystko urywa się wraz z dźwiękiem telefonu, nomen omen, I have never dreamed.


Tak nagły powrót do rzeczywistości i rozjebany na cząsteczki dzień. Ej, kurwa, serio nie ogarniam.

środa, 5 października 2011

Psychobabble

Ej no wiesz. Odkąd zdecydowałam, że wyjebię się na kuśtykanie po mieście, moje życie jakby nabrało blasku. Blasku? Spokoju w sensie. Aaaaa.
No właśnie. Migreny i histerie minęły jak ręką odjął i nawet mi się gotować zachciało. Efektem powyższych jest kurczak w sosie śmietanowo-ziołowym z ryżem i purée z warzyw. Właściwie to miały być warzywa na parze, no ale coś się rozgotowało i akurat w tym przypadku pozorna chujnia obróciła się w coś ewidentnie dobrego. ;)
Abstrahując od korzyści kulinarnych ogólnie uznać można, że jest lepiej. (Think of the good sides - you can relax for a little time) oh daaaa.
Nie muszę kulać pół godziny od przystanku do uczelni, zastanawiając się (mimowolnie) czy kiedykolwiek skrzyżujemy spojrzenia czy nie. No jasne, że nie, coś ty zwariowała?! Te 25 metrów odległości rzeczywistej to jakieś 25 km. w przestrzeniach podprogowych. Przecież. 
Przy okazji mijam na ulicy wygolonego kolesia z obłędem w oczach, który po wnikliwej wymianie spojrzeń artykułuje tonem olśnienia Aaaaah cześć!  koleś ubrany jest na czarno, a na plecach równie czarna kostka z naszywką i widniejącą na niej pierdoloną gwiazdą chaosu. Albo jakimś innym okult symbolem, albo miałam zwidy, no ale kurwa. I to mnie dopiero nakręca na myślenie! Bardzo.
I gdzieś się to cały czas tłucze po głowie. Może łatwiej byłoby gdybym się wtedy zakochała? Bo to logiczne, jakby nie patrzeć. Jak się zakochasz to w końcu się odkochujesz. A tak, kiedy przywiążesz się emocjonalnie to co zostaje do roboty, poza tym pustym, bezzasadnym myśleniem? Odwiąż się, proste. Może Cię zaskoczę, ale nie. Jak się kurwa odwiązuje, jak nie ma łączności? Nie ma łańcuszka, sznurka, najcieńszej, jebanej nitki nawet już nie uświadczysz. To teraz weź i kurwa odsznuruj buty na rzepy.
No i widzisz.
Myślałem, że wszystko się ułoży jakoś...
No kurwa nie wyszło.

Oficjalnie.

pierdolę to. pierdolę to na najbliższe półtora tygodnia przynajmniej.
ostatecznie po coś przecież lekarz dał mi to zwolnienie. hm. zapewne po to, żebyś siedziała na dupie w domu zamiast latać jak durna po mieście. och dziękuję, głosie rozsądku.
i tak właściwie mało co istotnego się dowiaduję, a trzeba czekać, tak bardzo długo czekać w tych cholernych lukach w planie, że potem jest człowiek zjebany jak stonka po oprysku, lub i bardziej.
Nie, nie. Nie jest najgorzej. Rok nawet śmieszny, nawet i może sympatyczny ale stumostów jest totalnie nieprzystosowane dla mnie w obecnym stanie. Chuj dobra, bez rozczulania się, dam radę, ale nie dziś. Nie teraz. Wykorzystam jeszcze ten czas na pełną rekonwalescencję, a potem wdrożę się na maxa.
Jest wtorek wieczór. Blog pojebał daty ^^

poniedziałek, 3 października 2011

Chodź zatańczymy czymy czymy...

walczyk. albo tango. albo coś.
pierwszy dzień na uczelni. pomijając całą męczarnię popierdalania z kulami po kocich łbach tego jakże przystosowanego miasta, całkiem nieźle. Przystojni Ukraińcy w fioletowych swetrach, dwa Michały, nie pedały, mili chłopcy. I te wykłady...
Paradygmat. Co to jest paradygmat. Otóż paradygmat mili Państwo to podstawowe założenia ontologiczne i epistemologiczne. 
że co kurwa?! Pani, nie oszukujmy się. Najciekawsze te zajęcia to nie będą. Dwa kilo flaków w oleju bez soli z nutką specjalistycznej terminologii. Co jest konkretne? Chuj. Chuj wielki i butelki. W domu daje terpentyną, że aż głowa boli. Śpiąca Królewna.
Oh my Darling - chyba czeka mnie psychiatryk,
Łykanie lekarstw i stare pielęgniarki,
Urwane klamki zawiązane kaftany,
Pokój 003 - zapraszamy!
Buka. Geniusz. Geniusz, kurwa, rapsów.
Dobranoc.

niedziela, 2 października 2011

I'm trying to be a better person...

... but I'm just a bridge.

lol. zdroworozsądkowość komentarzy do idiotycznie smętnych zdjęć bywa powalająca. Taka chamska kreatywność zdecydowanie leży w moim obrębie. Gdzieś.
Ostatni wieczór wakacji, formalnie. Księżyc tuż przed pierwszą kwadrą jest cholernie fascynujący. Nie wiem nawet czy nie bardziej niż ten w pełni. Pre-hardkorowo, calm before innymi słowy. Mentolowa fajka i ten księżyc sierpowaty, złoty taki i śliczny. I Stefano Mocini vel. pierdolony mistrz który naprawdę tworzy fraktale w sercu. Jest tak bajkowo-filmowo. Pianino jest chyba najbardziej plastycznym instrumentem pod soundtrack.
A co do bajek.
- Królowo! Przecież nie będę siedziała z głową na parapecie i zapuszczała warkocza jak jebana Roszpunka, czekając aż przyjdzie pod okno wyć i błagać o litość.
- On nigdy nie przyjdzie błagać. 
- No więc właśnie. Dobrze być uświadomionym.

Wychodzi na to, że dalej muszę sobie radzić sama z naprawami piecyka, zmywaniem naczyń po obiedzie i przybijaniem gwoździ. A chuj tam ! Wielofunkcyjne księżniczki mają łatwiej i weselej.
I Blacha. Gdzie, do kurwy nędzy, podziewa się Blacha?! yhmmmm.
Bardzo chcę go poznać. Nie wiedzieć czemu.
Kisiel truskawkowy w kubeczku, miast zwyczajowego kisielu bez. Dziś wieczór, zróbmy to inaczej.

sobota, 1 października 2011

There's something in the water.

another lazy saturday ^^
pierwszy dzień prawie bez kul. lżej.
ale żebym nie mogła papierosów palić po 24, bo królewny śpią, a trzeba wychodzić na balkon. No nie. No kurwa, no nie.
i to poczucie humoru. O ja pierdolę.
Ale nie, generalnie, to drobnostki, błahostki są. Dobrze się mieszka, na ogół, oddycha się, bez zbędnych akcji, interakcji i nadmiernych atrakcji. Jest tyle, ile ma być.
We śnie zbierałam kwiatki. Kwiatki z papierowych tabliczek z wyznaniami w stylu Jestem chujem. Przepraszam. Wybacz.
ja pierdolę, kurwa. pozbierałam te kwiatki i co? i to samo.
nie powinnam tyle o nim rozmawiać. ale jeszcze przecież blah blah blah....
blah !