niedziela, 23 grudnia 2012

Ho, ho, fuckin' ho!

Last Christmas I gave you my art
But the very next day, you said it was gay. 

takie to smutneee, na przekór melodii. Tych wszystkich, którzy nie mają szczęścia posiadać okien informuję łaskawie, że spadł śnieg, w związku z czym istnieje cień szansy na pierwsze białe Święta od bodajże ćwierćwiecza.
Naszła mnie taka refleksja dzisiaj, że źle się dzieje w państwie polskim, a z pewnością w głowie niektórych dwudziestokilkuletnich obywatelek. Podejrzewam tutaj, że jest nas więcej, ale pewności mieć nie mogę, gdyż z nikim o tym nie rozmawiałam, bo jakoś nie wypada. Historia przedstawia się w ten sposób, iż kiedy już poszłam po raz pierwszy od pół roku do kościoła, po tą "sakramentalną" niby, masową, trzydziestosekundową spowiedź, przez cały czas stania w ogonku rozmyślałam o tym, że będzie mnie spowiadał tak zajebisty ksiądz, że ja bardzo chętnie zamiast wyznawać mu grzechy, zgrzeszyłabym z nim tak tu i teraz. Innymi słowy przeleciałabym go w tym konfesjonale, szkoda mi zawsze, kiedy tacy fajni faceci idą na księdza. O Boże Boże Boże Bożenko, jak mogłaś to zrobić z plebanem. Holy crap.
tyle by było w temacie mojej odświętności, świętości i całej tej pobożnej atmosfery. ;)

sobota, 22 grudnia 2012

Myśmy byli sobie pisani.

ja ogień, Ty dynamit. 

albo na odwrót, w każdym razie ktoś nam niestety poucinał lonty. Nie wiem kto, nie wiem kiedy, nie wiem po co, ale jeśli nadal oczekujecie tęczowej eksplozji, z przykrością informuję iż takowa nie nastąpi. Nie nastąpił również koniec świata, a na pewno nie w czwartej RP, może jedynie huragan, czy coś w ten deseń na śląsku niemieckim, bo jak można dawać L4 w przedświąteczny weekend? Można. Za takie pieniądze, można wszystko.
Z pozdrowieniami na (wcale nie aż tak) białe Święta! ^^

środa, 28 listopada 2012

Sex, rap & dubstep.

Chcę tego prędzej,
Chcę tego bardziej,
Chcę tego więcej niż najbardziej,
Niczego nie chce tak jak teraz,
Będzie jak będzie,
Nieodparcie chcę cię.
Otwarcie i skrycie,
Jak śmierć i życie.

w zasadzie nie miałam zamiaru pisać nic dzisiaj, wstawię za to genialną zwrotkę Fokusa, bo Fokus w ogóle jest genialny, przynajmniej jeśli chodzi o doprowadzanie mnie do orgazmu.
a właśnie naprawdę dobrego orgazmu mi teraz brakuje. chyba jedynie.
bo wiecie, teraz gdy wszystkim nam w życiu tak pięknie się układa, nie może być końca świata. 
więc go nie będzie.

wracając do wątku głównego: nie wiem na ile to normalne, że tak bardzo chcę Cię teraz przelecieć.


piątek, 23 listopada 2012

Sleepyhead

They couldn't think of something to say the day you burst.

a wybucham ostatnio nadspodziewanie często. Historia zatoczyła koło, jest prawie tak jak na pierwszym roku, wszystko oczywiście na przestrzeni mojej głowy i tego co w niej (to wcale nie ma sensu), bo okoliczności są przecież zupełnie inne. Jestem jak Hades, ten rysunkowy, disnejowski Hades z mojego ulubionego gifa. Błękitne, czerwone i tak w kółko. Spokój, wkurwienie, radość i znowu wkurwienie. Bez schematu, bez sensu, bez powodu. 
I czuję się tak, jakbym była dosłownie pół kroku, krok najdalej, od spełnienia wszystkich moich marzeń i jest tak zajebiście!
I nagle dostaję skurczu w łydce i skręcam sobie kostkę. I znowu wszystko strzela chuj, znowu chciałabym się beznamiętnie najebać, bo jest tak, że nawet najwięksi optymiści w tych dniach potrzebują czegoś żeby zapomnieć. Odmóżdżyć się, wyłączyć, zgasić to co skwierczy w środku. Pstryk. 
Damn, girl. 
Wiem, że tego nie potrzebuję tak naprawdę, że to chwila tylko, november strikes back i cała ta otoczka. Żeby było bardziej poetycko, polecimy teraz ze Staffem, bo zawsze ten jego wiersz wydawał mi się najodpowiedniejszy na takie chwile, by nie rzec - too obvious. Bo i tak też właśnie się czuję, jak dość (może nawet za bardzo) pełnoletni człowiek w końcu listopada (najchujowszy miesiąc w roku, amen.). 
I te wszystkie smutne, ale jakże prawdziwe!, teksty smutnych piosenek i te wszystkie książki o skretyniałym do cna polskim społeczeństwie napisane przez tych wszystkich zgorzkniałych (i może nawet równie skretyniałych) mężczyzn po 30tce i wreszcie na końcu ten cholerny skurcz w łydce. Niby można z nim iść, czołgać się nawet, powoli, byle do celu, ale to zajmuje dużo więcej czasu.
A akurat jeśli chodzi o marzenia, zrobiłam się ostatnio szaleńczo niecierpliwa.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Halo, mi tu szaro.

"Chuj z tym" jako wyraz całkowitej rezygnacji.

czy ty przypadkiem za dużo nie przeklinasz?
za dużo. o wiele, kurwa, za dużo.
ale jak można inaczej, skoro taki weltschmerz, taka grawitacja, że jezusmarja. Depresja listopadowa uderzyła prawie dokładnie w połowie miesiąca, tak bardzo znienacka jak tylko można. Niby wszystko dobrze, słońce świeci, kawa pełna mleka i wolna niedziela, a tutaj tak nagle, hrabia Ef., Maria P. i też mam ochotę położyć się pod kuchenny stół. Słuchawki na uszy i powtarzam znowu razem z nim przyjedź, to uwierzę.
I takie to przekorne, że wręcz hipokryzją zalatuje, że uwielbiam zaciągać się fajką, właśnie wtedy, kiedy mówi, żebym tyle nie paliła, nie wdychała tego dymu. Nie wdycham przecież. Wzdycham sobie tylko (ah ah ahh ahhh), charczę z cicha i nadal nie wiem co ze sobą zrobić. That's the point.
Straciłam apetyt, libido, auto-motywację i parę innych istotnych czynników osobowości. Tak jakbym nie potrafiła egzystować samodzielnie. Tak jakbym musiała prosić, żebyś przyjechał, naprawił mnie, posklejał, poukładał. Jeśli nie wszystko, to chociaż to libido. Z resztą może jakoś sobie poradzę.
To mnie chyba dobija najbardziej. To, że stałam się w jakiś sposób tragicznie miękka, niezdolna do samoregeneracji, zależna od kogoś tak bardzo, że w tych najgorszych chwilach mam wrażenie, że mogę nawet przestać oddychać, jeśli nie będziemy oddychać tym samym powietrzem.
Ja pierdolę, to takie patetyczne, że sama nie wierzę co piszę, ale na Boga!, naprawdę miałam dziś takie myśli. Hormony kobiece u szczytu menstruacji, potrafią zadziwić nawet po 10 latach regularnego działania.
Swoja drogą, gdzieś po drodze zaszła we mnie tak nieprawdopodobna ewolucja, że to bodaj pierwsza niezażarta depresja jaką pamiętam. Bez spaghetti, bez czekolady, nawet bez wódki. Najgorsze 20 minut spędzonych w sklepie kiedy obijałam się o ludzi wyganiając z głowy myśl, że wódka jest Ci dziś potrzebna jak tlen.
Skończyło się dobrze. Pozycją embrionalną i uśmiechaniem się do słuchawek. Dodając do tego dziko realistyczne sny i tymbarka znalezionego na ulicy - dzisiaj tylko my.

Miłość kap kap pada jak deszcz,
Nastaw uszy, unieś się i leć.

środa, 7 listopada 2012

Desire.

Happiness is a state of mind. It's just according to the way you look at things.

Taka na przykład środa. Półmetek tygodnia, połowa drogi między chujowymi poniedziałkami, a upragnionym weekendem, przynajmniej tak to wygląda u większości ludzi których znam, u całej reszty podejrzewam też. Ostatnio jednak, od kiedy każdy weekend masz pracujący, straciły one cały swój urok, dla kontrastu natomiast polubiłaś poniedziałki. Może niekoniecznie to wstawanie rano, bo im dalej w listopad, tym robi się trudniejsze (jakby kiedykolwiek było łatwe), może niekoniecznie nawet seminarki ze skostniałą, neurotyczną panią profesor no i raczej też nie te przedłużane na siłę zajęcia o potencjale surowcowym i zagrożeniu energetycznym państw. Niemniej jednak cały dzień na uczelni oznacza to, że nie idziesz już potem nigdzie, zaszywasz się w domu, masz wino, filmy albo książki, albo jakiś spacer, ale wszystko jest takie spokojne, niewymuszone.
No i taka właśnie środa, kiedy jeszcze delikatnie czujesz ten posmak poniedziałkowego czilałtu, a nie goni Cię jeszcze wizja rozpierdolu w weekend, może być naprawdę dobrym dniem, nawet gdy wszystko dzieje się na odwrót. Nawet gdy pada deszcz, uporczywą, wkurwiającą mżawką, nawet gdy w pracy dzieje się za wiele, nawet gdy jest Ci bardzo słabo i nic Ci się nie chce. Nawet, a może szczególnie wtedy.
Pijesz sobie kakao, palisz wiśniowe papierosy, czytasz o tym dlaczego stosunek seksualny nie istnieje i nieprzerwanie uśmiechasz się pod nosem. A w głowie tylko nieustannie nihilizm, cynizm, sarkazm i orgazm.

Jeszcze będzie normalnie
Jeszcze będzie przepięknie.

wtorek, 30 października 2012

You got me there.

Chwyć mnie za włosy, oprzyj o ścianę
Kochaj, aż całkiem myśleć przestanę.

bo i tak w zasadzie nie myślę o niczym innym. Po co, skoro wnioski i tak są marne. Ludzi pojebało, a granice absurdu co chwilę przekraczają się same. To, że mam schizy i boję się ostatnio prawie o wszystko, jeszcze pogarsza sytuację. W głowę kopcie mnie, może ozdrowieję. By zaraz potem dodać, że dyskretnej troski trzeba mi. Biegam sobie jak ta przestraszona księżniczka w nowym teledysku Stelara, tak jakbym się zawiesiła w tym panicznym stanie zagubienia.
I just don't know what to do with myself.

wtorek, 23 października 2012

I hope you comprehend

I would fall from the stars
Straight into your arms.

tak, żebym mogła się w końcu poczuć bezpieczna. Bo tak się dziś wieczorem czuję, jakby te wszystkie zaburzenia psychiczne były zaraźliwe i przenosiły się droga kropelkową. Tak jakbym od nadmiaru myślenia o tych wszystkich pojebanych ludziach, sama dostała pierdolca. Mam nieodparte wrażenie o totalnym poszatkowaniu mojego mózgu. Wiesz, taki kisiel truskawkowy, taki cholerny surrealizm i te wszystkie zmiany nastrojów. Tak, że od rana śmiałam się ze wszystkiego i to tak bardzo, że było to aż nienormalne, a potem nagle coś się spierdoliło z hukiem tak donośnym jakby cały kosmos zleciał z betonowych schodów. I wszystko co tylko mogło się zbiegło, ci strasznie kurwa odpowiedzialni ludzie, którzy przecież wiedzą jak obchodzić się z wszelkiego rodzaju dragami, co tak właśnie wspaniale dzisiaj udowodnili i cała ta jebana magisterka, przy której teraz już autentycznie rzygam, nie tylko metaforycznie jak do tej pory i jeszcze to, że w głowie mam rozpierdol, taki w stylu Marii Awarii, a lepiej tego określić nie umiem. Generalnie zawsze gardziłam wszystkimi tymi dziewczątkami, które z paniką w szeroko otwartych oczach ogłaszały światu: Oh my God, I'm so lost. Nie muszę oczywiście dodawać, że dokładnie tak się czuję. Szukam jakiegoś durnego kontaktu z innymi, tak jakbym chowając głowę pod czyjąś pachą mogła skryć się przed światem i całym jego okropieństwem. Dlatego tak bardzo muszę się przytulać, dlatego jestem taka roztrzęsiona. Jak niedokochane dziecko, którym przecież nie jestem. Zawsze w czasach cielęcej młodości lubiłam określać to wszystko cyklofrenią. Byłam oczywiście świadoma faktu, że to naturalne zaburzenia emocjonalne wynikające z faktu dojrzewania, niemniej jednak Kurt Cobain miał cyklofrenię, więc czemu niby nie ja. I teraz, kiedy to wszystko trwa nadal, w wieku lat dwudziestu kilku, zaczynam się poważnie zastanawiać czy to zwykłe rozczulanie, nadwrażliwość, czy faktycznie powinnam zrobić sobie wakacje na Wodociągowej. Bo te wszystkie frenie, jakoś modne są ostatnio.

piątek, 19 października 2012

To o niczym nie znaczy

Naprawdę.
Dzień drugi - trzy ćwierci do śmierci. Udawanej, metaforycznej oczywiście, jakkolwiek kto to widział, żeby się już nawet śmiać nie było można. Może nie tyle, że nie można, ba!, może by to nawet było wskazane, tyle, że to tak cholernie boli. Boli teraz zresztą w sumie wszystko. Spanie, stanie, siedzenie, wstawanie, ubieranie płaszcza, a nawet wkładanie skarpetek. I dobrze. Ja wiem, że ma boleć, nie sądziłam tylko, że aż tak.
Gupie ludzie z amino chujstwem zamiast mózgu mówio, że the pain you feel today, will be the strenght you feel tomorrow. Skoro tak, proszę bardzo, ja nie mam w sumie nic przeciwko, boję się tylko, że rano obudzę się silniejsza od Pudziana.
Jeszcze kurwa walczyć z tym, żeby nie przyjąć 500 czekoladowych ojro darowanych przez nowego współlokatora, odwołać zamówienie na Toblerone, uśmiechać się do ludzi, ogarnąć wszystkie sprawy które uparcie tkwią na głowie i pisać tą jebaną magisterkę. Ciągle walczyć.
A na koniec dawka jak zwykle niezawodnego szczecińskiego hip hopu.

Jest źle, nie było wcześniej mi tak
W kręgosłup jakiś ból mi wszedł i boleśnie tkwi tam
Może dysk mi wypadł, albo bliski i tak zgon
Bo komu bije dzwon, temu bije dzwon
Mi jeszcze nie bije, ale perspektywy i tak mam blade
Bo najgorsze ma dopiero nadejść
Kompletny upadek i przerwany Chocholi Taniec
Bo kaloryfer jest gorący - włączyli ogrzewanie
To nie jest miłe, nie jest dobrze, jest źle o tyle
Że przyszła jesień znowu, ja ją znowu przeoczyłem

czwartek, 11 października 2012

Je veux.

Pomyślałam sobie dzisiaj, że jestem szczęśliwym człowiekiem. Szłam sobie do biblioteki, na dworze pizgało czystym złem, a ja mimo wszystko uśmiechałam się do ludzi, psów, niemowlaków, a nawet kasztanów leżących na ziemi. Nie, nie sądzę żeby mi odpierdoliło, myślę, że w dużej mierze to kwestia zmiany pracy, półtora tygodnia odpoczynku od niej plus to, że wracać tam nie muszę. Niby nic, banał taki, ale jakże skuteczny. Z całej tej radości spłodziłam aż trzy strony magisterki, co jeszcze bardziej utwierdziło mnie we własnym przekonaniu o zajebistości, a co za tym idzie w szczęściu totalnym.
Tutaj oczywiście, żeby nie przelukrować zbytnio wspomnieć muszę o pewnym odkryciu książkowym poczynionym niedawno, podług którego (nie pamiętam niestety autora ani tytułu) jeszcze dwadzieścia lat temu słowo zajebisty znaczyło w mowie potocznej osobę upośledzoną psychicznie, szerzej znaną jako pierdolnięty. W związku z powyższym, ta moja zajebistość występuje tutaj podwójnie i mówię to w stu procentach świadomie.
Otóż, nie dalej jak trzy miesiące temu zdałam sesję, prawie, że najlepiej w życiu, o czym nie omieszkałam oczywiście wspomnieć również tutaj. W całym tym ferworze entuzjazmu, umknął mi gdzieś zupełnie fakt, że zaliczoną sesję należy jakoś potwierdzić. Zdobywszy więc ostatni wpis, potruchtałam sobie do domu, odłożyłam indeks na półkę i zaczęłam wakacje. Tamże właśnie w/w wraz z kompletnie wypełnioną kartą zaliczeń przeleżał całe trzy miesiące, opakowany w koszulkę, taki wspaniały i zielony. Wielokrotnie przekładałam go, trzymałam w rękach, rozmawiałam ze znajomymi o ich perypetiach dotyczących indeksów i nic. Żadne czerwone światło nie zapaliło mi się w głowie. Nastąpiło to dopiero w momencie w którym starościna roku zaczęła oddawać w zeszły poniedziałek odebrane z dziekanatu, podbite i zatwierdzone indeksy z wpisami. Słabo mi się zrobiło, ciemno przed oczami, generalnie bliska byłam atakowi epilepsji. Poszłam następnego dnia do dziekanatu, bo i co z tym miałam zrobić, gdzie na żądanie miłej pani z wąsem porzuciłam ten indeks wraz z pismem do pana dziekana, w którym kajam się jak szmata do podłogi i obiecuję mu najlepszy oral w życiu. Decyzja pod koniec tygodnia.
Jak widać jestem więc deklem ponad dekle, deklem w dodatku zmęczonym. Tzn. w ciągu ostatnich dwóch dni, kiedy nie miałam tego wielkiego endorfinowego boomu, byłam notorycznie zmęczona, przepizgana przez październikowe wichry i generalnie obolała. Żarłam więc znowu mnóstwo tabletek i zapadałam w środku dnia w narkoleptyczne, ketonalowe drzemki z najpiękniejszymi snami. W snach tych po mieście jeździły tramwaje, z głośników ryczała radośnie rozwojowa propaganda, a na moście piastowskim zrobiono oranżerię, wiecznie ciemną od nawału liści w której na dodatek grali na żywo jazz i Stinga. Byłeś też Ty, a jakże, ostatnio jesteś przecież składnikiem każdego mojego snu. Szliśmy sobie razem przez to wspaniałe miasto, trzymając się za ręce i zmierzając do zoo, jakkolwiek debilnie to w tym momencie nie brzmi. I mówiłam Ci w tym śnie, że to jest miasto moich marzeń, że w końcu ktoś zrobił wszystko tak jak chciałam, żeby wyglądało i że taka jestem szczęśliwa. Ogólnie to było trochę jakby senne deja vu. Mam bardzo ostre wrażenie, że kiedyś, dawno temu już to śniłam. Dokładnie w tej formie, z tym samym miejscem, czasem, z Tobą, ale inną formą Ciebie, chyba, nie pamiętam, ale jeszcze Cię wtedy nie znałam. Takie to w tym mózgu dziwnie poukładane.

sobota, 6 października 2012

Jesień uniesień.

 Because maybe, you're gonna be the one that saves me.

Może się tak zdarzyć. Pierwszy październikowy weekend, pierwszy dzień w nowej pracy, pierwszy dzień normalnego funkcjonowania po prawie tygodniowej rekonwalescencji. Automat. Magisterka pasie się dalej, nawet pomimo faktu iż w głowie mi już wyją trąby jerychońskie, że czas najwyższy się za to zabrać. Matko Bosko Tragiczno.
Spostrzeżenie ogólne No. 1. nienawidzę ludzi. nienawidzę powolnych, bezmózgich lam pełznących po ulicach ślimaczym tempem. Generalnie niewiele mnie obchodzi, że jest sobota, że świeci słońce, że ktoś sobie na spacer wyszedł, albo na ploteczki. I że musi to robić akurat na środku mostu, chodnika, ulicy. Litości, ja tu przecież zapierdalam. Mnie się wiecznie wszędzie śpieszy, zawsze jestem 3 minuty za późno, zawsze w biegu, ale zawsze wszystko przez nich. Bo przecież ja sama idealnie dla siebie opracowuję czas potrzebny na wykonanie wszystkiego i dopóki jakaś lama mi się nie wpierdoli to się wyrabiam. A że niestety nie jestem w stanie ich wyeliminować, znowu przechodzę nad tym do porządku dziennego.
Z cyklu sensacje miesiąca i jak sobie z tym radzić: co robić kiedy okazuje się, że Twój so-called ex-partner jest psychopatą.
Pewnie, myślcie sobie dalej, każdy były to psychopata. Z tych czy innych względów. Otóż nie. Tu sytuacja ma się znacznie poważniej. A wygląda to tak, że ostatni raz widzieliście się na Woodstocku, gdzie wszystkie wewnętrzne podszepty zwane intuicją lub instynktem samozachowawczym darły się wniebogłosy spierdalaj od niego jak najdalej. Oczywiście wypełniałaś ich wolę bez mrugnięcia okiem na tyle na ile było to możliwe wziąwszy pod uwagę fakt, że jak się przypałętał do twojego obozu tak nie chciał sobie pójść. Przeżywszy być może tylko dzięki temu, pojechałaś do domu, zniesmaczona jego idiotycznym i przerażającym zachowaniem poplułaś trochę jadem, zjebałaś go wirtualnie, że nic między wami nie było, może poza kilkoma nad-interpretowanymi emocjami, a potem cisza. I nagle dowiadujesz się, że szanowny pan resztę wakacji spędził w klinice neuro-psychiatrycznej, rozmawiając z duchami i potykając się o dziury w czasoprzestrzeni. A po kilku tygodniach takiego urlopu smutni panowie w białych kitlach zdiagnozowali u niego schizofrenię paranoidalną. Ba dum tsss. True story.
Reakcja pierwotna: opowiadasz o tym swojej współlokatorce w ramach nowinek do popołudniowej kawy. Biedaczka przejętym głosem pyta: O Boże, biedactwo, i co ja mam Ci teraz powiedzieć? na co Ty wybuchasz śmiechem i niemal wyjąc odpowiadasz: Co masz mi powiedzieć? Kurwa, nic mi nie musisz mówić! Mam z tego taką bekę, że ledwo wytrzymuję! Mwahahaha!
Reakcja wtórna: myślisz nad tym i myślisz. Przeglądasz wszystkie portale psychiatryczne, idziesz do biblioteki, analizujesz symptomy, trochę nawet współczujesz, bo to w zasadzie przejebane do końca życia. Oczywiście przy okazji nie omieszkasz dziękować Panu Bozi, wszystkim świętym, a szczególnie świętemu Walentemu (patron zakochanych i wszelkich innych pierdolniętych) za to, że kiedy bawiłaś się w te pseudo amory, nie zostałaś podczas którejś nocy posiekana i przerobiona na karmę dla kotów, albo figurki z podobiznami Eris i Buddy.
I tym optymistycznym akcentem zakończymy dzisiejszy wieczór.

środa, 3 października 2012

Sickness.

Październikowe i ostre powietrze lepiej by smakowało w innym mieście, nie tu. 
Wsiąść do nocnego, pustego tramwaju, drzemać tuż przy swym barwnym odbiciu w zawilgoconej szybie - jechać, drzemać.

tylko, że tu nawet nie ma tramwajów. Nie ma nawet kurwa nocnych autobusów. Takich stricte nocnych, bo nie biorę pod uwagę tego, że coraz bardziej jesiennie, że teraz już praktycznie połowa autobusów kursuje po ciemku. Tych porannych i wieczornych. Nie, nie, nie o to mi chodzi zupełnie, bo to jest totalnie inny klimat. 
Niemniej jednak próbuję. Próbuję uwierzyć, przestawić się, że coś w tym mieście może się dziać. Że ten początek roku akademickiego to taki nowy zastrzyk, czegoś zupełnie innego... i w jakiś tam sposób ostatniego, więc muszę czerpać z niego pełnymi garściami. (bardzo gramatyczne zdanie.)
Nawet to przeziębienie nie może mi przeszkodzić. Zamiar generalnie jest bardzo prosty: live, love, asap. 
I piosenka na koniec, aktualniejsza niż mogłoby się wydawać.

wtorek, 25 września 2012

Moan.

I've been thinking too much about you.
See the sunset with no sleep at all
Constantly thinking about you
And I can't get through this at all.

I've been thinking too much about you
I've been staring at the floor
I've listened to all the tunes I love
But made me feel quite blue. 



i tak by to mniej więcej ostatnimi czasy wyglądało.
Jeszcze jest niebieski most, tęczowa fontanna i zeszyty w kwiatki. a na dodatek:



sobota, 15 września 2012

Muzyka klasyczna

Dzień kolejny. Wszyscy święci od muzyki, kolejno w głośnikach, słuchawkach, na tapecie i playlistach. Bach, Beethoven, Boccherini, Dvorak, Strauss, Vivaldi, Afro Kolektyw, The Beatles i oczywiście Placebo. Pogoda wariuje, zaprzyjaźniłam się z parasolką i wypijam dwa i pół litra herbaty dziennie. I tak od tygodnia. A tydzień temu przecież, zakochałam się w pełnym słońcu. W absurdzie, w sprzęcie nagłaśniającym, w gołębiach na gzymsie, w burzy czarnych loków i dwóch chłopcach grający bitelsów na ulicy. W tej mini orkiestrze symfonicznej, ulicznej też. Zakochałam się do tego stopnia, że zjadłam nawet cały kebab, co naprawdę jest dużym osiągnięciem, believe me or not.
Ogółem, ostatnio zakochuję się bardzo często. W kawiarniach, koncertach, Australijczykach, perkusistach, rowerzystach, uśmiechach i katalońskich książkach. Katalonia zresztą to całkiem osobny temat, bo właśnie ostatnio naszła mnie refleksja, że dwa miesiące temu planowałam z wielką pewnością, że na wrzesień, na pewno, Barcelona. Bo coś mi się od życia należy. Ale wyszło jak zawsze, wszystko się jakoś w rutynie codzienności rozpłynęło i nie do końca jeszcze wierzę, że za dwa tygodnie wracam na uczelnię. Przecież to jak z bicza trzasł, całe te wakacje. Tak jakby między palcami, tak błyskawicznie. Nie to, że nie chcę. Tylko trochę więcej automobilizacji. Odrobinkę.

czwartek, 6 września 2012

Use somebody

someone like you.

garść porozrzucanych wrażeń z krainy leczniczego powietrza i unikalnych dialektów. Słowo na niedzielę: ja, genau. Wplatane co trzecie zdanie, wielofunkcyjne i tak zajebiście brzmiące. Zresztą, co na Śląsku nie brzmi zajebiście. Noo, może poza didżejem z Fantasy, bo był tak rychtyk chujowy, że bych go na kopach wyniosła. I nie do końca może prawdą jest stwierdzenie, że nie byłam na dyskotece od czasów gimnazjum, chyba, że pod uwagę bierzemy kryterium zadowolenia i własnej, nieprzymuszonej woli. Wtedy by się zgadzało. Wszystko to nie zmienia jednak faktu, że o mały włos znienawidziłabym Rybniczek. Ekskluzywny, kurwa mać, klub na ostatnim piętrze galerii handlowej, horrendalna w porównaniu do warunków cena za wjazd, zdecydowanie za drogie drinki i wcześniej wspomniany naprawdę chujowy didżej. Jedynie te kocie ruchy, te biodra rozpalone, jakoś utrzymały mi stan równowagi. Jakoś, chwilowo i z dużymi przerwami. Skończyło się gremialnym spięciem, wielką migreną, spazmami na schodach do kina i niemalże modlitwą o powrót do domu, łącznie z gotowością pokonania dystansu 13 kilometrów piechotą. Ach, był jeszcze ten tekst: mamy siebie, mamy tak wiele, który totalnie zdobył moje serce, jakkolwiek prosty by nie był. Generalnie weekend na plus, jak zawsze. Nawet ten spacer po hałdzie, nawet ten wypad nieudany. Nawet to, że wcale nie słucha ambitnej muzyki, nie cytuje angielskich wierszy, jest o pół głowy niższy i kibicuje Realowi Madryt. Nawet to nie przeszkodziło. I to, że zdanie, które siedziało mi w głowie przez całą drogę pociągiem nigdy nie zostało wypowiedziane, że lubię kolor zielony i nasz pierwszy syn będzie mieć na imię Kuba i że wiedziałeś o tym od pierwszego zobaczenia, to też nie obeszło. Zważywszy na zaistniałe okoliczności, wcale nie dziwne. Tak oto pretendent do miłości Twego życia, ideału więzi dusz, okazuje się zwykłym chłopcem z czarującym uśmiechem, miłym, acz raczej nie do końca w tym typie jak go sobie w głowie narysowałaś. Cóż, nigdy nie miałaś talentów plastycznych.

I na wieczór, dla Ciebie specjalnie, szczególnie, bo znów mi się śniłeś. Tak bardzo realnie, w tym tak bardzo oklepanym schemacie sennym. Jakiś dworzec pkp, nieznajomy cholernie, a przecież tak dobrze znany każdy kąt, pomylone pociągi i kierunki jazdy, wieczne bycie spóźnionym i tak na odczep się. Wiem, że to pewnie coś tam oznacza, coś jakby, że się pogubiłam, wybrałam złą drogę, co oczywiście okazuje się po fakcie i że wszystko takie niedopracowane. A skoro Ty właśnie pojawiasz się w tym schemacie, bądź tak miły i powiedz mi proszę, co robię źle. Bo nigdy jeszcze do tego nie doszłam, nieważne jak mocno gryzę się sama w sobie.

czwartek, 23 sierpnia 2012

Being as in love with you as I am.

Kolejna taka sama, spalona noc pod gwiazdami. Kolejne kieliszki wódki, pomagające nie myśleć jedynie przez krótki błogostan upojenia, a tak naprawdę wzmagające myślenie jak jasna cholera. Kolejny trójkątny meeting, z dodatkowym elementem usiłującym dążyć do, cholernie jednak nieforemnego prostokąta. I może ten właśnie element sprawił, że nie zdołałam do końca zmiażdżyć się w swoich własnych wyrzutach i rozterkach, pomiędzy młotem a kowadłem ich cholernie nieudanego związku. To już nawet nie tak, że chciałabym być na jej miejscu. Szczerze mówiąc, to ja jej nawet nieco współczuję, a im dłużej na to patrzę, tym bardziej oddalają się wszelkie początkowe wizje porywania przed ołtarz ze względów nadmiernej zajebistości. To nie, to nic z tych rzeczy. Ale tak się akurat składa, że czysto fizycznie, jesteś cholernie w moim typie. Tak bardzo cholernie, że jeśli wyczuję choćby najmniejszy powiew zainteresowania, jeśli, nie daj Panie!, na dodatek ciągle dolewasz mi wódki, nie wiadomo w sumie - dla odwagi, czy utraty zmysłów - to będę Cię kokietowała, nawet jakoś z głębi siebie, niezależnie od tego, czy świadomie tego chcę, czy nie. Poza tym, radzisz sobie doskonale i bez mojego zainteresowania. Tak doskonale, że mogę Ci tłuc do tego, łysiejącego nieco, acz nadal wspaniałego łba, jak bardzo jesteś jebnięty, a i tak pierwszą moją myślą jest to, że masz takie zajebiste usta. Takie miękkie, jakkolwiek harlequin'owo to nie zabrzmi, delikatne, idealne. Nie wiem, czy to kwestia adrenaliny, buńczucznego udowadniania możliwości, próby wywołania zazdrości, czy najzwyczajniejszej w świecie głupoty. Nie wiem jak wielkim trzeba być debilem, jakimi pobudkami trzeba się kierować, żeby próbować mnie pocałować przy swojej własnej dziewczynie i tuzinie jej wielebnych gości. Naprawdę, kurwa, nie wiem.
A wracając do nocy i gwiazd, to już druga spadająca gwiazda w ciągu ostatnich trzech dni. I dopiero dziś, po kilku kolejkach czterdziestoprocentowego eliksiru prawdy, zdałam sobie sprawę, że życzenia, a raczej życzenie, wyrzucam z siebie mechanicznie. Taki marzeniowy odruch Pawłowa. Zawsze kończy się tym, od kilkunastu miesięcy, kilku lat właściwie, że chciałabym, żebyś to był Ty. I w gruncie rzeczy, to nieco smutne, kiedy nagle dochodzi do Ciebie, że to jakaś tam forma przyzwyczajenia. Wygodne, wyklepane na pamięć zdanie na okoliczność pogrzebu perseidy, która ponoć jest w stanie Ci je spełnić. Istnieje również teoria, a jakże, praktykowana przez tych wszystkich cholernych racjonalistów i cyników, głosząca iż kiedy wypowiadasz życzenie przy spadającej gwieździe, jest ono dokładnie takie samo jak ona: martwe. Martwe i spadające z kosmiczną prędkością, by w ciągu kilku sekund rozpierdolić się o ścianę atmosfery i zamienić w kupę antymaterii. Niemniej jednak, zdając sobie sprawę z całej bezsensowności sytuacji i czynności, odruchowo wypowiadam magiczne trzy słowa, niemalże zaciskając w myślach kciuki, bo może tym razem się uda. Nieważne, czy tak naprawdę tego chcesz.
I znowu jest środek nocy, znowu jestem nostalgiczno-romantycznie-przyjebana, ale na litość!, ja naprawdę lubię ten stan.

czwartek, 16 sierpnia 2012

Sex on fire

a mottem na ten wpis niechaj będzie: no expectations, no disappoitments ^^

nie no, tak naprawdę, gdyby nie Brian, cały ten festiwal można by o chuj roztrzaś, ale o tym za chwilę.
z tym brakiem oczekiwań i rozczarowań również, co niejako idzie w parze, chodzi mi głównie o ludzi.
Bo oni właśnie, ci ludzie z pracy, od niewinnych small talków między połączeniami okazali się całkiem fajną ekipą do imprez, do spania w namiocie i nawet do zdradzenia w przypływie empatycznej szczerości kilku sekretów, oczywiście tych starannie wyselekcjonowanych, co wcale na dobrą sprawę istotne nie są, niemniej jednak skąd oni to mają wiedzieć. A kiedy laska, którą znasz niecałe dwa miesiące, wbija się do namiotu i wymownym wielce gestem wciąga powietrze, udajesz przez pierwsze 45 sekund idiotkę, bo co masz robić, i czekasz aż to wyartykułuje. Że może by tak, przypadkiem, czy byście moje kochane nie chciały czegoś razem ze mną, na zmysły, żeby muzyka lepiej wchodziła. Dwie i pół minuty dreszczy, takiego wahania i ekscytacji jakby, ostatecznie kciuk w dół. I dobrze, bo po co. Swoją drogą, w jakiś tam patologiczny sposób ją podziwiam, bo ja pewnie nigdy nie zdobyłabym się na taką odwagę, by nie rzec, brawurę. Nie umiem jakoś ludziom zaufać, bez minimum rocznej próby. No chyba, że to czuję, a w takich przypadkach nie czuję z reguły nic. I nie wiem w jaki sposób działa to poczucie bycia trochę ponad, chociażby przez fakt posiadania wiedzy o przygodach jaśnie zasadniczej pani menago z różnymi substancjami. A jeszcze lepiej działa fakt, że mimo iż nie wiem wszystkiego, śmiem podejrzewać, ze względu na pewne okoliczności, że ja tych przygód miałam znacznie więcej w życiu, ale ona o tym nie wie, bo też i po co jej taką wiedzę posiadać. Nieważne, że z odległości dwóch metrów potrafię wyczuć charakterystyczną woń pseudo endorfin i rozpoznać na pierwszy rzut oka naćpane nastki na gigancie, nieważne. Wystarczy, że z grobową miną stwierdzę, że nigdy w życiu ścierwa nie tykałam, a ona łyka jak młody pelikan. Trzynaście litrów wody w dziób. Bo zapach przecież w książkach 'opisujo', to stąd wiem, bo czytam dużo. Wyjście najrozsądniejsze z możliwych, bo co było a nie jest, wiadomo, a tym bardziej nie jest to temat na rozmowy w drodze po bułki do marketu. A już na pewno nie z nią. Kończąc już może ten baniaczny aspekt kolejnym potwierdzeniem, że naprawdę dobrze się z nimi dogadywałam, nawet na trzeźwo, wracam do Briana, bo on przecież w tym wszystkim był najważniejszy. Najlepszy drugi koncert w życiu, najpiękniejszy, najpiękniejsi. Tak bardzo ściskający w gardle i te poczwórne bisy - kosmos. Kosmiczny kurwa orgazm. I nadal, mimo tego, że duża już ze mnie dziewczynka traktuję ich tak samo muzycznie jak i seksualnie. Tak jakby dwa razy po sto procent (tak, dalej marzy mi się gang bang z całym zespołem, jakkolwiek debilnie to nie brzmi). Traktuję ich tak tym bardziej, że są te kulminacyjne momenty w piosenkach, które autentycznie robią mi orgazm. Z całym spektrum objawów fizycznych oczywiście. A teraz na koniec smutna anegdotka o marnym życiu biednych studentów. Otóż jak wieść gminna, rozgłaszana przez głupie dupy w czapkach-bezdomkach, niesie chłopcy z Placebo spóźnili się na samolot. W efekcie wylądowali w ekspresie relacji Kraków-Warszawa, którym to również ta głupiutka szczęściara jechała. I ona to właśnie zaczepiona została przez basistę pytającego czy można palić w kiblu. Och Boże, dlaczego ja pojechałam na Wrocław a nie na Warszawę, dlaczego?! Wszelkie jednak dywagacje i marudzenia na ten temat pozbawione są głębszego sensu, po pierwsze dlatego, że nie mam nic absolutnie w stolicy do roboty, a po drugie, że nawet gdybym do tej stolicy miała się udać, to pewnie tłukłabym się tam trzema pociągami osobowymi, przez Kielce, Radom i Łódź Kaliską, bo na taki ekspres z warsem najzwyczajniej w świecie nie byłoby mnie stać. I gdzie tu kurwa sprawiedliwość na tym świecie, no gdzie?!

środa, 8 sierpnia 2012

Sugar baby love.

bo lubię cukier i złote przeboje.

Tak na serio, powoodstockowo, jak co roku, chociaż nigdy wcześniej nie poruszałam tego tematu na szerszym forum. Fajne koncerty (te cztery pory w ASP szczególnie), fajna miejscówka, fajny hamak, fajne, skomercjalizowane warunki obozowania, bankomaty, ładowarki telefonów i nawet kurwa supermarket, ale i tak sumując wszystko, bez większego szału. Niby dalej ciągnie, chce się wracać, ale zdaje mi się, że z roku na rok oczekuję chyba już czegoś innego. Tak jakby to wszystko, przed czym cały czas się zapierałam drąc pazurami, stało się samoistnie. Tak trochę jakbym wyrosła z jeżdżenia po festiwalach, beztroskich najebek pod gołym niebem i szeroko pojętej umiejętności czilowania. W biegu tego wszystkiego zapominam, że nigdy nie będzie już takiego lata, że powinnam teraz właśnie bawić się najlepiej jak potrafię, bo to są właśnie te "stare, dobre czasy" które będę wspominać dziergając skarpetki na emeryturze. Chyba, że one już minęły, bezpowrotnie jakoś, że zostały tylko odblaski, a na dodatek przegapiłam final party. Mam nadzieję w zasadzie, że nie, bo to chujowo jednak, przekreślić sobie samemu życie w wieku lat 23 tylko i wyłącznie dlatego, że codziennie wychodzisz przed 8 i wracasz po 15. Tak by wyszło, bo podświadomie dalej rzygam tym burdelem, który teraz naprawdę bardziej przypomina burdel niż firmę, niezależnie od możliwości awansu, elastyczności grafiku i tego, że w sobotę jadę całkiem prawie za darmoszkę zaliczyć kolejny festiwal tego lata. I co z tego, że dali te bilety na Coke'a. Ja tam chcę jechać, ale niekoniecznie z nimi. To nie są przecież ludzie od koncertów, to naprawdę może się udać się tylko pod jednym warunkiem: podpierdolenia menagierce pieniędzy i zgubienia się w pięćdziesięciotysięcznym tłumie krakowskich hipsterów tak, że pierdolić ten firmowy namiot, pospuszczać się nad Brianem Molko i wrócić do domu. Istnieje bowiem poważna obawa, że jeśli tak się nie zdarzy to będzie to najbardziej_sztywny_event_na_jakim_kiedykolwiek_byłam, bądź też ziszczą się te bardziej mroczne wizje i tak się najebię, że będę się do Areczka przytulać i szlochać: jak żyć, panie Prezesie? Za siedemset, kurwa, złoty? No jak?!
zresztą, samo przeżywanie muzycznego orgazmu w towarzystwie szefostwa i tych wszystkich z którymi zdobyć się mogę jedynie na między-telefoniczny babbling podczas awarii, zdaje się być krępujące. No ni chuja, nie dogodzisz.

Co się zaś jeszcze marginalnie pracy tyczy, kolejna rozrywka poszła się kochać wraz ze wspaniałymi puklami straconych włosów. Usiłuję sobie wmówić, że nadal masz wielkie, lazurowe oczy i całkiem niezły uśmiech, nie zmienia to jednak faktu, że z tym wygolonym łbem wyglądasz jak przyjeb skarbie. Nie umiem na Ciebie tak patrzeć, jak chociażby jeszcze wczoraj patrzyłam, nie chcę nawet. Wiem, że brzmi to strasznie debilnie, a raczej brzmiałoby, gdyby naprawdę miało chodzić o coś istotnego, ale na poziomie zaspokojenia wizualnego, można sobie pozwolić na kapryszenie z powodu takich błahostek. Widać ta słabość do długich kudłów pozostała nadal, mimo że już ładnych kilka lat nie jest radosnym metalątkiem w potarganych dżinsach.

a teraz to mnie tylko to zostało:
co prawda nie modowom, a rolę  mamy spełniają współlokatorki, jak to w życiu na pół własnej ręki bywa, niemniej jednak analogia jest.

Na koniec jeszcze piosenka tygodnia, która wkręciła się tak nagle, niespodziewanie i tak bardzo, że na ponad 70 odtworzeń na dobę, co jak na obecną chwilę jest całkiem poważnym powrotem szju. I tak jak zawsze twierdziłam, że z tych wszystkich cudeniek, jedynie intro do stairway to heaven jest w stanie położyć mnie w absolutnie każdej chwili, tak od dziś nabrałam tej kosmicznej pewności, że ktokolwiek zagra mi te dżingle elektryzujące na gitarze, z góry i bezapelacyjnie zostanie panem mej duszy i serca, ejmen.
a wszystko przez to również, że: I am lost, I am lost, crossed lines I shouldn't have crossed.

wtorek, 24 lipca 2012

Miłość na żądanie.

Jeux d'enfants w oryginale. I tak bardzo jest to bliskie znaczeniowo wbrew pozorom.

-Masz kogoś?
-W życiu, czy w łóżku? A czemu pytasz?
-Ot tak, dialektyczny nastrój.
-Dialektyczny... zakochałeś się.
-Zakochałem.
-Nikogo. Nikogo, kogo nie można by wymienić wraz z pościelą.

i znów jest za gorąco i zmęczona jakoś jestem od rozleniwienia. i wycieczki do zamków, tak jak z Disney'a i sprawdziany szefowania i rozerwane do ostatniego kabla słuchawki. skręty z dziurawca i zielonej herbaty, prawie punktualne autobusy, empetrójka, która świeci na tęczowo i zielone okulary.
i taczpad pad. jak chuj.

a to, że masz fiuta nie predestynuje Cię do bycia bogiem.
<kłęby dymu w promieniach słońca.>

flashbackowy, rozwalony post. muszę iść spać, nie będzie bardziej rozbudowanie.

piątek, 13 lipca 2012

Les temps sont durs pour les reveurs.

trzynastopiątkowa notka z francuskim akcentem w tle. tak w zasadzie nawet nie wiem skąd się ten francuski wziął w mojej głowie, urodził się i już.
i prawie tydzień już minął od tej spontanicznej w zasadzie decyzji, że tak, że jednak pojadę na Śląsk.
i tak dziwny trip, taki, że jeśli już komuś by się te szczenięce pół-spojrzenia znudziły to pewnie szlag by go trafił. ale przecież:
Si Amélie préfère vivre dans le rêve et rester une jeune fille introvertie, c’est son droit. Car rater sa vie est un droit inaliénable.
a ja taką Amelią cholerną jestem. Pierdolniętą, rozlazłą, romantyczną, naiwną, szklaną, obtłuczoną, nie z tego świata Amelią. nic. żadnej walki, żadnej ambicji, konsekwencji w działaniu, celowości. ale nie o tym, nie teraz. to już było, to już wiemy, teraz tylko chodzi o to żeby nie powtarzać kręgów. Śląsk. Śląsk, Śląsk, Śląsk. a tak. Wyborowa Finlandia (niech mi jeszcze raz ktoś powie, że to biedny region jest^^) lejąca się litrami, plus drinki z malibu, ananasem i żurawiną. plus taniec, uśmiechy, szerszenie, a także gry i zabawy oraz gimnastyczne wygibasy z tak cholernym podtekstem seksualnym, że nawet 38 stopni w cieniu nie mogło tego przebić. gdzie w ciągu trzech zaledwie sekund krew wrze, bąbelki wybijają przez skórę, a potem tak nagle się ochładza, bo przecież trzeba. Trzeba zimno, stanowczo i ostatecznie stwierdzić: debilu, masz przecież dziewczynę. masz dziewczynę, która jest moją przyjaciółką, a w dodatku dziewczynę która lata i sprząta talerze po Twojej pierdolonej imprezie, a Ty tymczasem gdzieś na trawniku gryziesz mnie w krtań i próbujesz łapać za cycki. I nie wiem naprawdę kto powinien czuć się z tym gorzej. z drugiej strony masz dziewczynę, która nie będąc z Tobą chwilowo akurat, doskonale wiedziała jak wielkie i jak bardzo niewytłumaczalne przyciąganie ciągle gdzieś między nami jest. Mimo tego zrobiła, co zrobiła (och, popatrz jakieś 3 strony wcześniej - tak na kwiecień mniej więcej), ale to przecież zrozumiałe w jakiś sposób. nie, nie chcę oceniać, nie chcę nawet wyciągać wniosków. ale stoję dokładnie między młotem a kowadłem i jeszcze trzy takie trójkątne meetingi i zamienię się w mokrą plamę z donośnym splash!.
i tylko trochę dość już mam tego, ich wszystkich. tych spojrzeń, prób dotyku, niezdarnych gestów i durnych tekstów. To, że ją kocham, nie znaczy, że nie mogę Cię całować. To, że z nią jestem nie znaczy, że nie możemy się spotykać. To, że ją rucham, nie znaczy, że nie mogę na Ciebie patrzeć etc. etc.
Rzygać mi się już chce od tego, bo za stara jestem już na takie ogniwo, takie przypadkowe i półoficjalne. Dziewczyna dla rodziny i do kościoła, bo tradycja, bo coś tam, a Ty do łóżka, marzeń i łazienki.
Oscarowa rola kurwa jego mać.

piątek, 29 czerwca 2012

Pewność, że my.

mimo wszystkich nieprzespanych nocy,
mimo prawdy porzuconej na rozstajach dróg
potrafimy w rzeczywisty sposób,
znaleźć się już.

hipsteroza, coma, chcę_się_rozpłynąć time!
nie do wiary, naprawdę, że nadal tak ładnie, tak zgrabnie, historia może próbować zataczać koła.
próbować, zaznaczam, bo na razie krąży gdzieś po orbitach eliptycznych, zatacza i zatacza.
i znów pozwalam się głaskać, masować, dotykać. patrzeć sobie w oczy, blisko, najbliżej.
znów kładzie mi dłonie na karku i całuje w kręgosłup.
i twierdzi, że kocha, cokolwiek by to kochanie nie znaczyło, o siódmej nad ranem, w mokrej pościeli.
i proszę, nie bierz tego do siebie, jeśli kiedyś wpadniesz na jakikolwiek tego odblask. bo nie tak ma to wyglądać. ja wcale nie czuję się przez to szczęśliwsza. no może trochę. hedonistycznie. bo kto by tak nie chciał, niewinnie, najlepiej i wtedy gdy chcę.
ale sam fakt, że już to zwerbalizowałam, że mogłabym tak spędzić kolejne trzy wieczności, a on i tak uważa, że może być jeszcze lepiej, że naprawdę o tym piszę, że...
mam tamę w umyśle. całkiem solidną, zdeterminowaną i prawie nieprzepuszczalną. Prawie, bo coraz częściej obijają się o tę tamę nikłe odblaski tego wszystkiego co było najlepsze, teraz i kiedyś. bardzo to selektywne, bo przecież negatywne wspomnienia zawsze są z mózgu wypierane.
i wszystko to wskazuje dobitnie dlaczego szczęśliwa nie jestem, dlaczego być nie mogę.
a na dodatek, wiem przecież, że to kolejne urojenie, typowo kobieco-hormonalny wymysł, że tak to nie wygląda. że - obdarte z oksytocynowej powłoczki - nie będzie niczym ponad normalną reakcją na bieg wydarzeń i najzwyczajniejszym w świecie, przeinterpretowanym ciągiem spotkań kumpli, przyjaciół, czy rodziny bez więzów krwi. gdzie może chodzić o seks, ale wcale nie musi i w zasadzie to nikt nie wie, o co tak naprawdę.
i albo łap momenty, nie nadpisuj i nie analizuj, albo uciekaj. spierdalaj dziewczyno, w jakiś najbliższy inny wymiar, zanim Twój własny mózg znowu wywinie Ci groteskowy komediodramat na kolejne pół roku.
z hormonalnym koktajlem w tle.

sobota, 23 czerwca 2012

This is how I show my love.

I made it in my mind because...

szybuję ^^

jest upiornie gorąco, co nie przeszkadza mi w byciu cholernie przeziębioną, niemniej jednak tak czy siak, z tych czy innych względów jest, śmiem twierdzić, genialnie. Euro się niestety skończyło, tzn. nie tyle samo Euro ile moja z nim przygoda w aspekcie miasta stumostów, ale wspomnień, łącznie z imprezą pożegnalną na której podłoga skakała razem z nami jest od miliarda! Kilkanaście hektolitrów soku truskawkowego. I jeszcze więcej. A na dodatek wschód słońca na kozanowskim dachu, różowe, półsłodkie wino, gitara, stairway to heaven. I przemiły chłopiec z psychologii, unikat rzekłabym, który wie co to jest cardigan i rozróżnia 70 (!) kolorów. Nieważne, że znam Cię od 5 godzin. Kocham Cię synu. Kołdra z Garfieldem, wódka wprost z butelki na Słodowej. Za dużo tych flashbacków, kolejność zmiksowana. Potem bardzo ważny tydzień, tak ważny, że prawie najlepiej w życiu zaliczyłam sesję i Wroclove again. American Pie style party, plastikowe kubeczki, miętowo-wiśniowo-hashowa shisha (tak w kółko, taka dobra!), all the small things, Texas Hold'em i basen w prysznicu, co jak na możliwości akademika politechniki jest naprawdę zajebistym osiągnięciem. Pół litra kawy rano, burza miedzianych sprężyn na głowie i sto tysięcy przelotnych spojrzeń i mikro-gestów. Zabijesz mnie teraz? Zabiję. and that's good in some way.

Before we start to lose our minds
We're leavin' all the haters behind
Before the sun decides to hide
I know you think I'm maybe out of line
I'm scared to love what we love most
It's only gonna take a little time
Before we start to lose our minds
Wake
Up. 

 
a potem, z powrotem na zaodrzańskiej wyspie, cola i mentolowe Chesterfieldy. najulubieńsze. Cień wiatru i ten nieziemsko wspaniały balkon, za który nawet i pięć milinów bym oddać mogła. I teraz, wieczorem, nadal tam leżę, palę kolejnego papierosa i słucham odgłosów dalekich, niewidocznych fajerwerków, które, nie wiedzieć czemu, tak bardzo podobne są do rytmu mojego serca.

pierwszy raz się zbudziłam spokojna
i bez wstrętu.
wczoraj on mnie, to jego łóżko.
zawsze niesmak w takich sytuacjach,
zawsze pragnienie wykąpania się,
umycia zębów, uciekania.
dzisiaj niezrozumiały spokój. odchyliłam kołdrę
i patrzę. a to nawet nie ma związku z nim.

i,
och, czyżbym umarła?

czwartek, 14 czerwca 2012

Gdy jest tak, że lepiej być nie może ;)

ona nie chce jeszcze spać choć już niebo w czarnej sukni jest
w telewizji w piłkę grają a ją do kuchni ciągnie coś słodkiego
co mi powiesz kocie mój czy mnie weźmiesz w jedną ze swoich dróg
tam gdzie miasto traci węch gdzie nierówny oddech równym staje się
czasami dobrze spojrzeć w nie, do góry
w milionach gwiazd ukryć cały strach
powierzyć się sile kosmicznej. 


to tak na wstęp, po raz kolejny mało znacząca werbalizacja, którą absolutnie się zauroczyłam.
proszę pana, proszę pana taka jestem...zabiegana. mam tyle do roboty, tyle się dzieje, tak bardzo jest intensywnie, tak dużo mikro zmian. Mam popsute słuchawki i czytam książki w autobusie, bo kiedy indziej nie ma na to możliwości. I to jest naprawdę genialne! Nawet tutaj opuściłam się na jakieś dwa tygodnie, chociaż właśnie emocji, wrażeń i doświadczeń jest co najmniej na trzy dni bezustannej pisaniny. I może to mnie właśnie przeraża. Ale bez zbędnej grafomanii, streśćmy to sobie.
Zaczęło się Euro. Czy się komuś podoba czy nie, a mnie akurat podoba się zajebiście, 99% kraju żyje w piłkoszale a reszta zasadniczo rzecz biorąc się nie liczy, wypluwając swoje żale na czatach, forach i fejsbukowych ścianach. Na dodatek ja przecież tam wolontariuszuję, organizuję, pomagam, sprawdzam, biegam, uśmiecham się i żyję taką pełnią życia, że dawno już tak nie było. I szczerze mówiąc kiedy na początku pisali że this will be an unforgettable experience, podchodziłam do tego z lekką rezerwą, nawet pobłażaniem. Ale nie, moi drodzy, nie tym razem. To jest autentycznie w kurwę i sto milinów bardziej niezapomniane i wspaniałe. Oddychać tą futbolowo - hot-dogowo - piwno - szalikową atmosferą, oglądać mecz na stadionie, drzeć się razem z 30 tysiącami ludzi tak, że do tej pory słabo mówię (dwa dni!) i poznawać tych wszystkich zajebistych, zaangażowanych, międzynarodowych, kibicujących, uśmiechających się ludzi. Oł em dżi. Sto tysięcy innych rzeczy w podobnym guście mogłabym pisać i pisać, ale dozujmy. Poza tym, z tym tak jest zawsze.

czwartek, 31 maja 2012

This is not a love song.

happy to have, not to have not.

aczkolwiek wystarczają naprawdę najprostsze rzeczy, gesty, słowa. Oh, give me the words that tell me nothing, oh give.
wystarczą pierwsze sezonowe truskawki (wiem, że jadłam wcześniej, ale to nie to samo. nie ma nigdzie takich truskawek jak te polskie. i nigdy nie smakują tak jak w maju.), wystarczy ostatni ciepły, majowy deszcz (i aż żałowałam, że nie mam cycków na wierzchu [o dziwo!]. Nie to żeby potrzebowały rosnąć, ale tak sobie pomyślałam, że może to by było dla nich miłe.), wystarczy jeden mail na tydzień (no w zasadzie nie wystarczy, ale jak jest, to dobrze), wystarczą elektroniczne ethno dźwięki (who's the guy you're following?), kolorowa kołdra i to, że wszystko układa się w serducha. Kałuże, plamy na szafce, mleko na kawie, cienie pod oczami i nitki wyciągnięte ze spodni.
proszę pana, proszę pana, taka jestem zakochana.
a na dodatek te truskawki, zawinięte w kakaowe pancakes'y (genialny patent!) i bita śmietana. I'm in heaven somehow. i chuj z czterema miliardami kalorii, jakoś pójdzie. ciocia dobra rada rekomenduje: seks albo brzuszki.
w sumie, jakby nie patrzeć, pierwsza wersja chyba mniej obciąża kręgosłup. i endorfin jakoś więcej. ale z drugiej strony, opcja nr 2 nie wymaga zaangażowania osób pośrednich, co w jakiś sposób czyni ją bardziej komfortową.
zresztą both options don't matter now. Mam świeżutką Kossakowską i dopóki nie skończę, to raczej nic innego liczyć się nie będzie.
A co do wizualizacji, jak bardzo szczęśliwa i rozmlaskana jestem:
that's how I feel about you.

niedziela, 27 maja 2012

Nadchodzą czasy serducha.

czyli Szumi Jawor Soundsystem!, jako wynik inspiracji wydarzeniami zeszłego weekendu. Ale może do rzeczy...

Wszystko więc za sprawą Piastonaliów - jednej z niewielu rzeczy dla których naprawdę nie żałuję, że wybrałam to miejsce na studia. Koncerty genialne, wycieczki po mieście jeszcze lepsze, klimat towarzyszący - "nienawidzę ludzi, ale i tak jest spoko". No dobra, nie wszystkich. Nienawidzę, miejscowo oczywiście, tych wszystkich idiotów, którzy zamiast przyjść i cieszyć się muzyką, przychodzą i robią burdy. Może nawet nie tyle nienawidzę, ile wkurwiają mnie po prostu, stąd też miejscowo i koniec tematu. Eksterminacji nie będzie.
Ale koncerty... był więc Rahim (tudzież Król Rahim Przenajlepszy, jak go tu gdzieś kiedyś tytułowałam), był Grubson (którego po dwóch latach czekania w końcu zobaczyłam na żywo), był Dub Fx (którego fajnie zobaczyć w sumie, bo jednak zagraniczna gwiazda) CKOD, Sofa, IRA i parę innych, ale didn't pay attention, toteż nie wymieniam.
I wreszcie wisienka na piastonaliowym torcie. Niezły Gooral, Dobry Gooral, przenajlepszy kurwa na świecie Gooral, którego koncert wywrócił mi mentalność na lewą stronę. Do góry nogami. Ja wiem, że brzmię może jak nastoletnia psychofanka, ale nie można przecież mówić z chłodną obojętnością o facecie który funduje Ci półtorej godziny orgazmu. Mentalnego orgazmu, muzycznego orgazmu, duchowego orgazmu i w zasadzie każdego innego również. Stoisz pod sceną i masz wrażenie, że zaraz eksplodujesz z nadmiaru szczęścia. Nagle będzie wejście, pan didżej wciśnie odpowiednie przyciszczki, a Ciebie rozjebie na miliard kolorowych serc. I dusi Cię w gardle, w zasadzie nie wiadomo czy ze śmiechu czy wzruszenia i ojapierdole, czemu rozwaliłam sobie to kolano zaledwie kilkanaście godzin wcześniej i nawet porządnie skakać nie mogę. Oczywiście pomijam te wszystkie trywialne aspekty - burzę loków i najoczywistszą, promieniującą niczym Czarnobyl, seksualność. No dobra, porównanie z wrakiem elektrowni atomowej, nie jest może najszczęśliwsze, ale chodziło mi o podkreślenie siły rażenia. Zabójczo. Zabójczo zajebiście. I tak oto w ciągu wyżej wspomnianego półtoragodzinnego orgazmu, siłą rzeczy ewoluowałam z fanki do fanatyczki. I jak na każdą szanującą się fanatyczkę przystało spędziłam dziś długie godziny na przetrząsaniu Internetów i wygrzebywaniu z nich wszystkiego co z tematem związane. Stąd też Psio Crew, którą oczywiście znałam już wcześniej, jednak dopiero teraz zaczęłam interesować się bardziej. Naturalną koleją rzeczy mamy, wspominany na początku, Szumi Jawor Soundsystem no i oczywiście znów Dobrego Goorala, który, naprawdę potwierdzam!, wchodzi do serducha.
Bilans dodatni, jutro egzamin, ale uczę się tańcząc, więc wszystko na najlepszej drodze. A co do powiedzenia nie lubię chamstwa i góralskiej muzyki - definitywnie i na całe życie wykreślamy drugą część. Co wcale nie oznacza, że wcześniej się pod nią podpisywałam.

poniedziałek, 21 maja 2012

Zielono mi.

"Nie poddawaj się rozpaczy. Życie nie jest lepsze ani gorsze od naszych marzeń, jest tylko zupełnie inne"
Łiluś Szekspir.
 
afirmuję. afirmuję jak jasna cholera panie Williamie i wszyscy inni święci od pomocy. 
że już jest dobrze, że będzie jeszcze lepiej, że pogadanki na temat szacunków naprawdę czynią cuda. 
i zawsze pozostaje szczeciński hiphop. i słowa, że 
Wiem że masz wadę ale chuj z wadą
przestań tak wypatrywać jutra i spójrz w prawo
spójrz w lewo gdyby pójść na bok
żeby puls tego wyczuć co dotychczas było pół-zjawą
e ej nie bądź chłopcem schowaj tę pogardę
wiem że kryjesz pod nią strach przed tym co jest obce
to prosty chwyt nie próbuj go ze mną
mam dość tych dni uwikłanych w codzienność.

kolejny król na piedestale. a tak długo nie byłam do niego przekonana.

i północ, najpiękniejsza chwila w ciągu dnia. bo tylko wtedy już nie ma dzisiaj, a jutro jeszcze nie nadeszło.


czwartek, 17 maja 2012

Samotność w sieci.

"Jakubku, doprowadzasz mnie do śmiechu, doprowadzasz mnie do łez. Zastanawiałam się dzisiaj cały wieczór, że prawdę mówiąc najbardziej ostatnio chcę, abyś doprowadził mnie do orgazmu."

adresat bez znaczenia, I almost don't care. po prostu wzruszył mnie ten tekst. wzruszył mnie tak cholernie, że musiałam go tu napisać.

nie czytaj tyle wieczorami, doprawdy.

środa, 16 maja 2012

It ain't over till it's over.

it ain't better, till it's better, then.
and now it definitely is.

może to zmiana nawyków, może muzyki, a może trzy kawy w tym dwie z cynamonem i goździkowe papierosy?
pewnie to, że spałam do 10 i nie poszłam do pracy też ma jakieś znaczenie. może nawet niebagatelne, bo trochę boję się jutra rana i tych formułek klepanych aż do zdarcia krtani. ale tylko trochę.
oh my! puściło się właśnie w pokoju od mojej współlokatorki pinkfloydowe wish you were here.
but I'm not sure if I wish.
nie ma. rozumiesz? nie ma. n i e  m a.
i nie traktuj jakby być miało.
no i sianuj to co masz. bo reggae jest takie fajne.

wtorek, 15 maja 2012

Stand your ground.

dobry tekst w zasadzie. byle by na dobre poszedł tylko, bo nie zawsze transgresja musi oznaczać coś pozytywnego.
dobry film w zasadzie również. Trochę za dużo momentów kiedy ręce same uciekają do oczu, no i rośnie adrenalina. Rośnie tak, że sama byś go zabiła. Co z tego, że nie umiesz nawet porządnie z liścia przypierdolić. Co z tego. Zabiłabyś skurwego syna recydywistę gołymi rękoma bo Ci leje mentalnego ziomka. A taki dobry chłopak z niego.
Chodźmy na papierosa. Ta jest, puszczaj adrenalinę z dymem, tak najbezpieczniej. 
I ojezu, jak mnie strasznie boli ręka. Lewa co prawda, więc używana mniej, ale nie na tyle mniej, żeby ją totalnie z użytku wykluczyć. No jak ja bym chociażby pisała te bzdury, co je piszę właśnie? Pięcioma palcami? Całą, kurwa, noc? A boli ten nadgarstek tak cholernie, że zemdleć idzie, że zdaje się jakby krwi w żyłach brakowało. Nie uderzałaś może pięściami w ścianę ostatnio? Nie... ale nie mogę Ci tego obiecać. Niby dobrze, ale nie wie nikt co się tej sobotniej nocy zdarzyć mogło. Och, a w głośnikach pan Krzyś śpiewa, że to nie zdarza się nam. Dammit, he's so right. I muszę coś zrobić. Wyjechać, zmienić, przemalować, przestawić. Zrobić, kurwa, cokolwiek, zanim dostanę pierdolca. Może na Śląsk pojechać, na dwa dni chociaż, poprawić sobie humor, poprawić stan ogólny. Bo muszę zostać zapewniona, bo jeśli sama sobie mówię, to nie ma w tym takiej siły przebicia. Nie to żebym sobie nie ufała, ale zawsze lepiej, jak się od kogoś usłyszy potwierdzenie.
I generalnie rzecz biorąc przerzuciłam się na naturalizm. Tak jak matka natura chciała, ze wszystkimi plusami i minusami, postanowiłam zakopać kosmetyczkę i zapomnieć o jej istnieniu. Nie wiem na jak długo, bo przecież doskonale wiem, gdzie ją schowałam, aczkolwiek jak na razie widać same plusy. Jest młodziej, jest lepiej, no i przede wszystkim mam gratisowe pół godziny rano i 10 minut wieczorem. Co z tego, że wykorzystane na sen. Wyspany człowiek to i malować się nie musi, żeby wyglądać. Seems legit.
Oczywiście wszystko to oznaczać może również, że słuchając tej cholernej Birdy przez trzy dni z rzędu nabawiłam się lekkiej depresji postępującej i że następnym krokiem będzie wytłumaczenie sobie, że po co komu wyprasowana spódnica. Że dres też brzmi okej, na każdą okazję. A potem przestanę myć włosy, bo po co katować je chemikaliami, skoro tak też się układają, nawet lepiej jeszcze i w ten sposób będę miała zaoszczędzone kolejne 2h w ciągu dnia, oczywiście na leżenie w łóżku. W konsekwencji przestanę wychodzić nawet do kibla, bo po co, a potem to już nawet książek w tym łóżku nie będę czytała i tak oto zacznie się moja Wielka Kaftanowa Przygoda z Prozakiem w tle. Histeryzuję, jasne, że histeryzuję. Jak na razie poza wszechobecnym melodramatem w powietrzu i wiecznie skwaszonym wyrazem twarzy nic się na dalsze postępy nie zanosi.
No i zmieniłam muzykę. Co prawda przeskoczyłam na Comę i CKOD, więc trochę jak z deszczu pod rynnę, niemniej jednak progres jest.
No i mam ładne nogi, a w piątek jadę do Wrocławia. Zawsze to jakieś zmiany, nie?

niedziela, 13 maja 2012

Skinny love.

Popatrz. Tyle par, które powinny być razem, ale nie są. 
Tyle zajebiście dobrych i porządnych osób spędzających samotnie kolejne wieczory.

but that evening was different.
takie najzwyklejsze przyjedź na wódkę, a takie dobre, takie nawet odświeżające, zupełnie pomimo faktu, że ostatnie spotkanie na szczycie miało miejsce tydzień temu.
I znów był dream team, choć tym razem może nawet bardziej, bo spacery po pentagramie i don't speak na moście (I'm like Adele but I can't sing.) i oświadczyny w łóżku i serce w uchu, czyli paradoksalnie tam gdzie być powinno i lotki i sto tysięcy innych rzeczy, tak drobnych, że zlewających się niemalże w jeden, długi, uśmiechnięty slide show.
No i gdzieś na boku również to, że znowu byłam Björk i mimo tego, że mogłabym być już na to trochę za stara, siedzieliśmy na ławce i planowaliśmy wszystko. Zamieszkamy razem (chociaż szybko przestaniesz być zafascynowany), będziesz grał Oasis na pianinie i zaadoptujemy sobie małego Azjatę. Małą, grubiutką, koreańską kulkę. Koniecznie chłopca, dla kontrastu. I jakkolwiek cukierkowe, bezsensowne i nierealne byłoby to wszystko, to właśnie dlatego, że takie pozostaje, nadal posiada urok niezaprzeczalny (aaaa, movie-style again!). Chociaż coraz częściej miewam wrażenie, że wszystkie te moje filmy są co najmniej patologiczne.
No i na koniec oczywiście piosenka tytułowa, która na chwilę obecną przekroczyła już magiczną liczbę stu odtworzeń, choć słucham jej dopiero od 15:00.

I tell my love to wreck it all
Cut out all the ropes and let me fall
My, my, my, my, my, my, my, my
Right in this moment, this order's tall

And I told you to be patient

And I told you to be fine
And I told you to be balanced
And I told you to be kind
In the morning I'll be with you
But it will be a different "kind"

I'll be holding all the tickets
And you'll be owning all the fines

(...)
Now all your love is wasted
Then who the hell was I?
Now I'm breaking at the bridges
And at the end of all your lies. 


Come on, skinny love.

środa, 9 maja 2012

Take me somewhere nice.

"Nie ma żadnej możliwości, by sprawdzić, która decyzja jest lepsza, bo nie istnieje możliwość porównania. Człowiek przeżywa wszystko po raz pierwszy i bez przygotowania. To tak, jakby aktor grał przedstawienie bez żadnej próby. Cóż może być warte życie, jeśli pierwsza próba jest życiem ostatecznym? Dlatego życie zawsze przypomina szkic. Ale nawet szkic nie jest właściwym określeniem, bo szkic to zawsze zarys czegoś, przygotowanie do obrazu, gdy tymczasem szkic, jakim jest nasze życie, to szkic bez obrazu, szkic do czegoś, czego nie będzie."
Milan K. na początek dla tych którzy klasyków nie znają na pamięć. ;)
Zasadniczo z trzech słów tytułowych najbliższe mi dziś to pierwsze. Wszystko jest tak cholernie nieznośnie, ale tak dopiero od 3 godzin, może mniej. Tak jakby nagle, nie wiadomo skąd...
Jesteś maniakalno-depresyjna!
well, tell me something I don't know.
W sumie nie. W sumie to od momentu kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że może jeszcze za wcześnie na panikę, ale na Boga, mam 23 lata i do tego stopnia błądzę, że już nawet ciotki zaczynają się niepokoić. I czuję się tak jakbym wlazła do wagonika w wesołym miasteczku, a on się zablokował i tak sobie jeżdżę i jeżdżę w kółko i mam zawroty głowy i rzygam tym już niemalże, ale to się dalej kręci. Tunel strachu, roller coaster, diabelski młyn, karuzela z kucykami i tak kurwa non stop w ciągu. Ten sam schemat, tak bardzo schematyczny schemat, że już nawet nie zdaję sobie sprawy z jego obecności, tylko on po prostu, gdzieś tam z boku jest.
Jestem w błędnym-kurwa-kole pt. jesteś taką fajną laską, ale tak bardzo nie dla mnie. The same story all over again. Bo ty mnie tak zajebiście rozumiesz, bo tak fajnie się z tobą gada, bo jesteś taka miła, bo nawet mi się podobasz, ale...
bo jesteś pierdoloną zbieraniną suplementów ideałów. Jak brakujące mikroelementy, odzwierciedlasz im wszystko to czego nie mają ich obecne narzeczone, dziewczyny, kochanki, popychadła etc.
Jesteś ładna, mądra, miła i układna. Przy pewnych siebie zdzirach masz tą suotką nieśmiałość, a przy tępych strzałach ze wsi sprawiasz wrażenie godne Korby z Lejdis.
A potem ryczysz w kiblu, ryczysz w poduszkę, ryczysz idąc nocnymi uliczkami i myślisz sobie, że może nawet byłoby miło spotkać jakiegoś zabłąkanego psychopatę, że może zawsze jakaś bratnia dusza, a nawet pojebane love-story. Oczywiście wiesz, że nie byłoby miło, w najmniejszym nawet szczególe, niemniej jednak nie jesteś w stanie odpowiadać za projekcje twojego mózgu w stanach tak skrajnego niedoboru serotoniny. I powoli siada wszystko. Siada alchemia, gospodarka hydrologiczna organizmu, system auto-motywacyjny, nie wspominając już o morale. A przecież jednak gdzieś w najgłębszych zakamarkach umysłu, zawsze siedzi Bob Marley i nuci everything's gonna be alright. I wtedy zdajesz sobie sprawę, że chcesz jednak bezpiecznie dojść do domu i że ta cholerna potrzeba spania z jego zdjęciem to tylko tymczasowe spięcie na synapsach. And that's great in some way.

niedziela, 6 maja 2012

Surely do, baby doll.

I tym samym najdłuższy weekend w roku uznaję oficjalnie za zamknięty. Najdłuższy i najlepszy, bo zaiste było wspaniale. Poza drobnymi skokami emocjonalnymi oczywiście, ale tego uniknąć się w żaden sposób nie da.
Śródnocne spacery przy torach i psychiatryku (chociaż to akurat najmniej ulubiona część), gry karciane, sunshine session nad odrą i wspaniała noc z najbliższym księżycem ever. A na dodatek Gutek śpiewający, że nikt tak pięknie nie mówił, że się boi miłości, i to jak po raz kolejny piosenka ta rozjebała mi system. Tyle scen, obrazów, teledysków całych, że życie to naprawdę cudowny film, a moja rola jest doprawdy oscarowa. Oczy szeroko zamknięte, tańce w deszczu i absolutnie piękna burza. Mother Nature loves us all.
Dużo, mnóstwo całe, blasku i to, że świat tak nagle wybuchł na zielono. Aż by się chciało na spacer ciągle iść. Definitywnie maj jest najlepszym miesiącem w roku.
I tak jak podejrzewałam, nieobecność chłopaka (nazwijmy go tak dla wygody i pewnych urojonych przyzwyczajeń awaryjnych) nie wpłynęła w sposób znaczący na przebieg imprezy. A może i nawet ułatwiła/polepszyła wszystko.
Generalnie thank you for the lovely evening/weekend, it was something I should never forget.

środa, 2 maja 2012

Plamy na słońcu, upał na ulicy.

a mnie się śnią wypadające zęby, helikoptery na czerwonym niebie i wzmianki o potrójnych orgazmach koleżanek z harcerstwa. chyba będzie wojna.
jak na razie, poza upałami, najdłuższym weekendem w roku, w połowie przepracowanym i coraz to nowymi smakami piwa nic się nie dzieje. tyle, że moje serce krwawi, bo mój chłopak się nie zjawi.
parafraza zamierzona.
w zasadzie to nawet nie aż tak bardzo krwawi, pluje krwią właściwie, z mieszaniną głupiej złości i jeszcze bardziej irracjonalnego smutku. bo przecież nic mi się nie zjebie, przecież bałam się nawet trochę, jak ja to ogarnę, jeśli w ogóle dam radę. więc z jednej strony 'problem' rozwiązał się sam. tyle, że i tak jakoś smutno.
a wcześniej była wódka i różowe wino, lazurowe wybrzeże i lazurowa woda. i prawie wymuszona namiastka survivalu, mogąca zakończyć się na łeb na szyję, gdyby nie mój upór. choć raz. plus wampir z m-3 (.mp3 ?!) i wszystko tak bardzo do głaskania. naprawdę tam ładnie. w końcu nazwa Silesia zobowiązuje.
i w końcu dzisiaj była burza. pierwsze wiosenne półtorej godziny piorunów i od razu człowiek poczuł się jakoś bardziej spokojny. i nic na razie wkurwić nie jest mnie w stanie. nawet to, że pranie zafarbowało na turkusowo. cóż. jak lazur, to lazur. ^^

czwartek, 26 kwietnia 2012

La vie est un miracle.

Hold on, little girl
Show me what he's done to you
Stand up, little girl
A broken heart can't be that bad.


a to wszystko tylko dlatego, że piosenka się spodobała. Jak na razie (Bogu dzięki!) żadne złamane serca i temu podobne przypadłości nie wchodzą w grę. W zasadzie, jakby głębiej się nad tym zastanowić to już bardzo dawno nie wchodziły. Nie pamiętam żebym w ciągu ostatniego roku, a nawet i trochę ponad deklarowała miłość względem jakiegoś miłego (lub mniej miłego) chłopca. Pomijamy oczywiście fantazmaty, Johnny'ego Deppa i sytuacje przebywania w stanie błogo wskazującym. Na trzeźwo i naprawdę wszystko rozbija się o większe lub mniejsze migotanie przedsionków, o gusta, scenariusze cukierkowych hollywoodzkich bajek i seks. Ale miłość? Jaka, kurwa, miłość?!
Mówiłam, jestem straszna. Jakieś neuroprzekaźniki musiały mi się popierdolić na przestrzeni studiów, bo przecież zawsze byłam lamią romantyczką. Można też uznać, że zweryfikowało mnie życie, ale w takim razie potrzebuję jak najszybszego zakochania się, najlepiej zanim proces przepoczwarzania się w sukę zimnokrwistą dobiegnie końca. Szczerze? Męczy mnie trochę ta obłędna trzeźwość z jaką skanuję potencjalnych predestynowanych, jak również to, że każdy taki skan kończy się natarczywym: palant!, skrzeczącym w głowie. I czasem obserwując pary na ulicy wzdycham z zazdrością, że może i mnie tak pierdolnie. Bez analizy, rozkładania, planowania pięćdziesięciu lat na przód. Tak po prostu, tak jakby amor istniał. Oczywiście w większości przypadków wzdychanie poprzedzone jest silnym poczuciem nieporozumienia. Że jak to tak, jak oni tak mogą. Że dlaczego ona go wybrała, albo on ją. Zupełnie jakbym z upływem czasu zaczynała zapominać, że miłość jest przecież dla wszystkich. I ta swoista emocjonalna demencja naprawdę cholernie utrudnia mi życie, ale jakoś nie umiem się jej z podświadomości pozbyć.

A teraz, odnosząc się do tytułu, wyjaśnić muszę, że teraz już naprawdę zaczęła się wiosna. No dobra. W zasadzie chodzi bardziej o film Kusturicy, bo dawno się tak absurdalnie nie cieszyłam, ale wiosna też ma dużo do rzeczy. Jest zielono, błękitnie i wiecznie jasno, a w nocy księżyc hak, gwoździe gwiazd przytrzymują niebo, co na głowę chce mi spaść. I to nic, że czasem ludzie na ulicy wkurwiają mnie do białej gorączki. To naprawdę nic, gdy wracasz do domu, masz Pilipiuka i żurawinowego Redds'a, a Real Madryt nie wchodzi do finału LM. I co z tego, że Hiszpania. Albo Gran Derbi, albo nic. Tres bien.

niedziela, 22 kwietnia 2012

Catch the sun before it's gone.

W każdym najmniejszym szczególe. W refleksach pomalowanych na zielono okularów, w szybach tramwajów, w witrynach sklepów. W truskawkowym płaszczu.
I przez moment jest najlepiej, jak tylko może być. Z tą marchewkową burzą na głowie i wiśniowym papierosem pomiędzy rozciągniętymi w delikatnym półuśmiechu wargami, krocząc dumnie po rozjebanym totalnie "dworcu tymczasowym Wrocław Główny". Like a fucking movie princess.

-Przecież nie będę non stop nosiła okularów przeciwsłonecznych. Nie jestem jakąś jebaną celebrytką.
-Ale oni o tym nie wiedzą. Możesz wozić się jak chcesz.

no w zasadzie.
to trochę też jakby klimat miasta i eventu zobowiązywał.
a potem ta afterka w boskiej komedii, gdzie kible pełniły rolę dziewiątego kręgu piekieł, ale za to shoty z pigwówki pierwsza klasa i płynne ulice rynku i lazurowe, tak bardzo, po prostu lazurowe.
i dla takich właśnie chwil dobrze jest czasem po prostu wypełnić wniosek aplikacyjny.
a w całym tym czerwono-niebieskim, imbirowo-pigwowym galimatiasie nawet fakt, że napisałeś do mnie po dwóch tygodniach ciszy jakoś stracił na znaczeniu.
taki dziwny splot wydarzeń.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Looking back over my shoulder.

pierwszy raz ostentacyjnie złamana tradycja, bo pomyślałam sobie, że pisać tutaj należy, wtedy i tylko wtedy kiedy czujesz, że pisać musisz. że bez sensu jest robić notki na zapas, bo emocje zmieniają się kalejdoskopowym tempem i wszystko co pisane z retrospekcji wieje straszną sztucznością a przynajmniej ja to tak odbieram. a mi się nagle odmieniło.
Ale przecież nie siedzę do 2 w nocy tylko po to, żeby pisać o czymś takim. Ogólnie szykuje się kolejna malkontencka na wskroś notka o tym jak bardzo chujowe są jednak deszcze i że od dawna wiadomo, najlepiej się narzeka, bo taka mentalność. Na początek jeszcze wzmianka muzyczna, że Norah Jones nocą na słuchawkach ma klimat wprost przemagiczny, że aż się chce pić to Martini prosto z butelki i palić w kuchni mimo wszystkich nieformalnych zakazów. Znów wracają mi tendencje do bycia pierdoloną filmową królewną, tą królewną z produkcji w stylu Bridget Jones Diary czy Legally Blonde, jakkolwiek by ta ich królewskość nie była kwestionowana. I tu kolejne spostrzeżenie, z dnia minionego w zasadzie, dotyczące, bo jakżeby inaczej, papierosów. Nikotyna jest cudownym środkiem terapeutycznym. Na wszystko. Próbowałaś nie palić przez pierwsze 6 godzin po przebudzeniu i w rezultacie wszystkie te problemy, wyciśnięta do cna cytryna, zepsute słuchawki, spóźniony autobus, zbyt długie światła i nieposegregowane śmieci doprowadziły Cię niemalże na skraj załamania nerwowego, że poryczałaś się na przystanku, prawie skopałaś słupek od świateł i po raz kolejny w wyobraźni wyrzuciłaś współlokatorkę za okno tylko dlatego, że gotowała obiad, kiedy
Ty akurat rzucałaś słoikami po całej kuchni. I o dziwo większość napięcia zeszła po pierwszym papierosie, tak, że nawet to że mokniesz nie przeszkadzało. Trochę to było tak jakby ta fajka była wizualizacją wszystkich tych problemów, które tak nagle, spopielałe roztrzaskują się o chodnik, jednym ruchem palca. Perfect. A przy okazji kolejna myśl, tym razem mój wewnętrzny, nieodłączny hasacz, który dla odmiany wziął się za autoanalizę i od mniej więcej tygodnia bombarduje mnie informacjami na temat tego jak bardzo złym człowiekiem jestem. Co gorsza ten skurwiel znajduje doskonałe przykłady na unaocznienie mi wszystkich tych ciemnych stron mojej osobowości, jakkolwiek marne i nieznaczące by nie były. I nie da mu się absolutnie przetłumaczyć, że całe gro ludzi na świecie na każdym kroku uświadamia mi, że mój własny egocentryzm, to prowincjonalna amatorka w porównaniu z tym co faktycznie można od świata wycisnąć będąc dostatecznie zdeterminowanym. Jako synonimu w tym przypadku zalecałabym użycie słów wrednym i zaborczym, ale na razie może zostańmy przy tej eufemistycznej wersji.
a na dodatek minął rok od opolskiego weekendu z brokułami i świeczkami w tle. fucking flashbacks.
a na drugi dodatek nadal nie umiem się pogodzić z faktami wynikającym niezaprzeczalnie z działań pani suki ogrodniczki, która w zasadzie to sama by nie chciała, ale nie daj Bóg, gdyby miał mieć ktoś inny. No i tak oto, mimo iż gdzieś w głębi wiedziałam, że tak będzie, nadal nie mogę do końca dojść do siebie i jakoś tak w tle się pojawiają te "gdyby". ale...
gdyby matka miała fiuta to byłaby ojcem.
i tyle w temacie my dear.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

nie gadaj tyle.

i tak było dobrze. tak niewiarygodnie dobrze, że już w powietrzu wisiała nutka niepewności (albo zawsze to wiedziałaś?), że to wszystko jest unreal. że nie może być tak do końca, że musi niemalże się spierdolić.
bo przecież po pierwsze to te nieszczęsne pięć lat. po drugie odległość, bo 1200 metrów to jednak nie to samo co 120 kilometrów, po trzecie przecież już wtedy kiedy płakałaś, że cały wyśniony weekend pójdzie się jebać bo adwersarką jest w tym przypadku rozpieszczona jedynaczka, która zawsze bierze to co chce, wiedziałaś, że tak jest i tylko nie dopuszczałaś jakoś możliwości, że tym razem też tak będzie.
Bo i też to, co napisane zostało wcześniej, o tym braku walki o swoje, o wybrakowanym suczym instynkcie, sprawia, że chyba w życiu byś nie wpadła na pomysł czegoś takiego.

niedziela, 8 kwietnia 2012

What the world needs now

...?
zakończenie dowolne.
znowu są święta. znowu śpię kilkanaście godzin za długo, znowu obżeram się z iście bulimiczną ekstazą w oczach, znowu oglądam w tv filmy z bliźniaczkami Olsen z czasów kiedy były jeszcze słodkimi dziewczynkami a nie zblazowanymi anorektyczkami, no i obowiązkowo Shreka. Tak jakby dla równowagi.
Tym razem jednak istnieje duża szansa, że w końcu mi się święta popierdolą, bo nie dość, że na dworze śniegu więcej niż w Boże Narodzenie, to jeszcze romantyczne komedie z Wigilią i świątecznymi piosenkami w tle, a na dodatek od rana po głowie chodzą mi kolędy. Wiesz, wracasz z kościoła o 7 rano i nucisz pod nosem Bóg się rodzi, zupełnie nie wiadomo skąd. Swoją drogą całą mszę zajmowałam się telepatycznym przekazem pt: skończ waść pierdolić, bo nie wierzę, jak bardzo można próbować zepsuć ludziom święta. Nasz Bóg zmartwychwstaje, cieszmy się i radujmy, ale pamiętajcie o apokalipsie, bo będzie źle. Aaa! Take me out of here. Pomiędzy zaś próbami dotarcia do mózgu księdza wikarego, zajmowałam się dogłębnie, doszczętnie i szczegółowo wizją Ciebie. Szczególnie zaś mnie, Ciebie, Alfy i Romeo (Romea?). zupełnie jakby te głupie gadki, że wyrwałeś mnie na zdjęcia przy furze były prawdziwe. Nie, nie. Alfa to symbol tylko taki, bardziej z koszulką związany i całym tym fiołem no i oczywiście z seksem w samochodzie, który nie wiedzieć czemu nie chce mi ostatnio wyjść z głowy. I to, że śnisz mi się trzecią noc pod rząd, śnisz się w fazie R.E.M., więc to nie tak, że ja sobie Ciebie śnię na jawię, tylko Ty sam. I jak na razie wszystko zamyka się w fazie śnienia i kilku dwukropków z gwiazdką na odległość.
A przecież nie dalej jak trzy miesiące temu ze szklącymi się serduszkami w oczach (tak, tymi samymi serduszkami, tymi z chatki i wszystkich innych przypadków) zaklinałaś się, że jeśli tylko byłby wolny to już, teraz, zaraz ciągniesz go pod ołtarz, żeby Ci go ktoś przypadkiem nie podpierdolił. Taki dobry chłopak z niego. A teraz? A teraz jest wolny już od prawie miesiąca, a Ty nadal jesteś panną, mało tego!, poza tymi dwukropkami żadna deklaracja paść nie chce lub nie może. Bo to jednak za wcześnie może, bo to przecież psiapsióła, bo pięć lat, bo co ludzie powiedzą, bo jak to wytłumaczyć światu, że tak się zdarza, że to normalne przecież, że iskry, ćmy w brzuchu i trzy tony śmiechu, że ludzie, prawie obcy mi ludzie, pytają się cyt. "czemu się za niego nie biorę". A mi serduszka stają w gardle, zamiast dalej w oczach świecić i płaczliwym nieco głosem oznajmiam, że nie mogę. Bo proszę państwa jestem wrażliwą cipą z rozbudowanym modułem wyrzutów sumienia i totalną atrofią instynktu samozachowawczego i walki o swoje.
A poza tym za rzadko piszesz.*
I jeszcze otyły Hawajczyk w tle, wygrywający na ukulele Somewhere over the rainbow i taki przy tym jest ambiwalentny, taki jednocześnie radosny i melancholijny, że naprawdę sobie myślisz, że to możliwe, żeby tak się zakochać jak na filmach

*No chyba, że to ja już dryfuję za bardzo i to co kiedyś było wystarczające już jest za ciasne.

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

And there ain't no more to say.

"Everything around me is evaporating. My whole life, my memories, my imagination and its contents, my personality - it’s all evaporating. I continuously feel that I was someone else, that I felt something else, that I thought something else. What I’m attending here is a show with another set. And the show I’m attending is myself."
 gwoli wstępów jakichkolwiek, bo czuję się niemal tak samo jak Fernando.* wszystko tak jakby robi mięciutkie fluff i znika. Przecieka gdzieś poza moją świadomością i zmienia się bez mojego udziału. I nawet nie chodzi o to, że tęsknie za konkretnymi ludźmi, to raczej nieopanowana chęć powrotu do tych drobnych chwil w których serce rozpędzało się jak bolid formuły jeden, myśli napędzały się tworząc huragan, a w głowie był tylko napis: SZCZĘŚCIE. Tęsknie za bezgranicznym uśmiechem na twarzy, za tym uczuciem mówiącym: Masz cały świat, możesz zrobić co chcesz.
jakbym teraz nie miała.

*Fernando Pessoa

niedziela, 1 kwietnia 2012

Happiness is easy.

nawet w przypadku gdy po raz kolejny przekraczasz próg starości i nawet jeśli, a może właśnie dlatego, przekraczasz go w formie półpłynnej, rozpływającej się.
Kiedy masz wokół siebie prawie wszystkich przenajlepszych, kiedy jest karaoke i kiedy noszą Cię na rękach, kiedy gotujesz przekwaszony żurek, gdy rzucasz i odbierasz te miliony nic-nieznaczących spojrzeń i we wszystkich innych sytuacjach. Kiedy dostajesz zajebiste prezenty, kiedy tańczysz, śpiewasz, śpisz przytulona i naprawdę jest tak, że lepiej być nie może, przestajesz przez chwilę myśleć o jakichkolwiek konsekwencjach. Pieprzyć wszystkie sentymenty i sztucznie kreowane konwenanse bo jeśli to faktycznie ma być coś cudownego, nawet jeśli ma tylko poprawić mi humor na czas imprezy, to i tak warto.
Chociażby dla humoru, dla poczucia spełnienia i jakiejś wyjątkowości. Bo naprawdę nie wiedzieć czemu wszystko to buzuje we mnie nieznośnie i chyba płynę coraz głębiej, bo coraz bardziej się rozłażę.
mlask.

środa, 28 marca 2012

Niby wiosna.

...niby szczęście, a wszystko chuj.
tak właśnie mniej więcej można to przedstawić.
I to nawet nie to, że choruję znowu, bo to koniec miesiąca, więc tradycja musi zostać podtrzymana, to nawet nie to, że praca znowu, bo jakoś nawet wychodzę na prostą i nie chodzi nawet o rezerwy i rezerwat. Nie są to też żadne problemy z panem potencjalnym, choć jeszcze niedawno mogłyby być.
Wszystko układa się w kształt nazbyt wybujałej sinusoidy z punktami skrajnymi godnymi cyklofrenika i nie ma na to wpływu słońce, ani inne czynniki zazwyczaj warunkujące. O dziwo, paradoksalnie, całkiem spory wpływ ma deszcz i to wcale nie tak negatywny jak mogłoby się zdawać. I tak oto, jeszcze kilka dni temu zabierałam się za napisanie czegoś w stylu I think that possibly, maybe I'm fallin' for you., ale zawsze jakoś tak schodziło, że było już po północy, a ja cholernie nie lubię tworzyć postów na dzień naprzód. A dziś nawet nie chce mi się tego, tak jakbym przestała nagle myśleć, jakby ten stopień prawdopodobieństwa zmalał, wraz ze wzrostem księżyca, więc może poziom hormonów mi się zmienił. Może znowu chodzi o tą mentalną nimfomanię, o ten swoisty płodozmian fantazmatów, o to, że piszesz, że zmieniasz decyzje niemal tak szybko jak ja obiekty westchnień, że nie jestem pewna czy nadal tego chcę i czemu do kurwy nędzy płakałam, kiedy było tak źle, skoro z punktu widzenia dzisiejszego wieczoru nie zdarzyła się żadna tragedia? I czemu ta głupia ambiwalencja, ten strach przed konsekwencjami musi towarzyszyć każdemu mojemu wyborowi? I niezależnie od wagi decyzji, jest tam zawsze. Idę do sklepu i widzę jogurt w limitowanej edycji z truskawkami, ale obok jest też ananasowy i też w sumie ananasa bym zjadła. I stoję jak ta cipa pół godziny nad lodówką z jogurtami międląc w dłoniach dwa Bogu ducha winne pudełeczka i ostatecznie oczywiście kupuję oba, bo każdy wybór byłby tym gorszym. Pal licho te nadprogramowo wydane 2 złote, to naprawdę pikuś w porównaniu do faktu, że w życiu nie da się tak wybrać. Nie możesz jednocześnie być w dwóch miejscach, kochać dwóch (a co dopiero dwunastu!) królewiczów i studiować pięciu lingwistyk na raz, skoro nie chce Ci się nawet odpalić hiszpańskich lektoratów na kompie.
I niby jest dobrze, niby bezpiecznie, uśmiechamy się do siebie i ogólnie jest ten feeling, ale jednak. Jednak kiedy patrzysz za długo, chcę byś przestał, bo to męczy, bo co jeśli faktycznie coś z tego będzie, a Ty nie jesteś księciem? Nooo kurwa. Książąt nie ma, ja to wiem, tylko moja emocjonalność nie chce tego jakoś zaakceptować. Znamienne jest też to, że kiedy tylko spuścisz wzrok patrzę ja. Patrzę i patrzę i napatrzeć się nie mogę, byle tylko nie zostać złapaną, bo znów ta sama historia. I tak się toczy to błędne koło w którym znajduję może godzinę w ciągu doby na rzeczy naprawdę istotne, które robię w dodatku bardzo ekspresowo i sypiam po 3-4 h żeby jeszcze na to bezkarnie narzekać.
Dodajmy jeszcze do tego, że notorycznie słucham popu z list przebojów i jakby tego było mało identyfikuję się z podmiotem lirycznym tych "dzieł". Kurwa mać. I nie mogę nic na to poradzić, bo to z wewnątrz płynie, ta potrzeba jakaś dziwna do bycia głupią dupą z liceum. Princess mode on.
Dziewczynki są pierdolnięte.

niedziela, 18 marca 2012

Rybnik Stajl.

<3
generalnie bardziej Śląsk stajl ogólnie, ale zapożyczywszy mogę użyć, bo pasuje.
bo hanyskie weekendy zawsze są dobrym lekarstwem na wszelkie problemy osobowościowe, wartościowe i dylematy samopoczucia. Dobrze jest pojechać i jakoś tak dziwnie poczuć się jak w domu, tak jakoś lepiej. Nie wiem na czym polega fenomen tej węglowej krainy z szaro-grafitowym powietrzem, ale naprawdę nic tak mi nie służy jak Śląsk. Na Śląsku jestem piękniejsza, czuję się lepiej, wysypiam się bardziej śpiąc dużo krócej, alkohol wchodzi lepiej i jakoś nie ma kaca. Tam nawet słońce świeci bardziej niż na Opolszczyźnie i w innych rejonach kraju i można palić w każdym barze, że nie wspomnę już o cudownej gwarze, bo bym się rozpływać zaczęła.
No a poza tym górnicy i ja - barbórkowa królowa.   
Wiesz czego potrzeba takiej ślicznej, rudej dziewczynie jak Ty? Ślązaka. 
no nie godej.
ja już to wiem od ładnych kilku lat, mniej więcej od momentu w którym zrozumiałam, że nie ochajtam się w Południowej Kalifornii. Oh well, ostatecznie może mi to z powodzeniem zastąpić Beverly Hills.

czwartek, 15 marca 2012

For what it's worth.

Got no friends, got no lover.
I znowu sypiam jak pojebana. 4 godziny w nocy, bo wysokie iq predestynuje mnie do siedzenia do późna, a potem jeszcze 4 w dzień bo rozleniwiony organizm domaga się drzemki. Drzemka zaś w założeniu kilkunastominutowa przeciąga się do godz. 22 kiedy to wstajesz tylko po zimną herbatę i obserwujesz przez okno jak włamali się do sklepu obok. Ale jazda! Prawie jak na amerykańskich filmach. A potem znowu nie robisz nic i znowu masz bezczelny wyrzut sumienia, że zawiedziesz swoją cudowną promotorkę. A przecież, skoro piszesz na temat który sama sobie ustaliłaś, to ta magisterka powinna być niekończącym się poszukiwaniem nowych idei, pełnym entuzjazmu i satysfakcji z samego faktu kreacji czegoś tak zajebistego, a nie przykrym obowiązkiem, który należy odpierdolić, bo takie są ogólnie ustalone reguły. Ale ciągle mam nadzieję, że się kiedyś obudzę. Że wezmę się za to wszystko za co wziąć się muszę i że zwykły telefon od fryzjerki nie będzie wytrącał mnie z równowagi i rujnował planów na najbliższe kilka dni. Whatever.
A na sam koniec grafika. Cykl dobowy, or sth. like that.
i Saszka jakoś daleko.

środa, 14 marca 2012

Brand New Day

Turn the clock to zero sister.

...and start up a brand new day. Stawia na nogi z uśmiechem i pewnością. Boską pewnością dobrobytu i chilloutu. Poza tym podmiot liryczny, czy też może wykonawca przyprawia mnie o drżenie i kolejną pewność, że bym go. Zainteresowanych odsyłam do teledysku, bo nie do opisania, moi drodzy. Pomijając aspekty holistyczne, tak się patrzy, że nie wierzę. Tak jak Miszka, Miszeńka (nie wiem czemu tak mi się utarło ostatnio go nazywać), który znów w całej swej durnowatości wrócił chwilowo na piedestał. Piszę chwilowo, bo szczerze mówiąc liczba obiektów które "bym" przeraża nawet mnie samą. Czuję się trochę jak psychiczna nimfomanka, która nawet na poziomie fantazji nie umie dochować wierności. Niby w mniejszym lub większym stopniu taka różnorodność jest nawet zdrowa, bo ileż kreatywności wymaga zmyślanie takiej ilości scenariuszy!, nawet jeśli robią się one niejako automatycznie. Poza tym podobno nimfomanka to kobieta z potrzebami seksualnymi przeciętnego mężczyzny, więc wykorzystując wzbierające gdzieś wewnątrz przesilenie wiosenne, mogę na czas jakiś zmienić perspektywę patrzenia. Nie wiem czy to cokolwiek zmieni, w sumie wydaje mi się, że zaczynam rozumieć, jednocześnie zaś rozumiem, że może mi się tylko wydawać. Jakkolwiek zapętlenie to nie brzmi. Mimo wszystko "wydaje mi się" zdaje się przeważać, gdyż nie do końca pojmuję pewne aspekty tej gry, czy coś. 
Drogie Bravo, co ma na myśli ukraiński jolero kiedy siedząc w pobliżu dyszy mi teatralnie w kark i uderzając pięścią w udo powtarza umęczono-drżącym szeptem O Boże, Boże, Boże. ? W celu klaryfikacji sytuacji dodać muszę, że nie robię w tym momencie absolutnie nic poza siedzeniem w odległości 5 mm i odpowiadaniem na uśmiechy w/w. I czy to w ogóle znaczy cokolwiek, czy oboje mamy pierdolca po prostu? Kobiecą chorobą wszakże jest nadinterpretacja faktów i zdarzeń i stąd też pytanie moje drogie Bravo, bo ten szept jego cholerny elektryzuje mnie na wskroś i odbija mi się w środku zwielokrotnionym echem.

Your surreptitious glancing
The way you crack a smile
You really start a fire.


So move closer
I wanna feel your touch
So come over
Come on.



I need a change of skin.

wtorek, 13 marca 2012

Oh I follow you baby.

Myśl przewodnia na kilka ostatnich godzin wieczornych:

A man can be happy with any woman as long as he doesn't love her.


and the same way back mr Wilde.

...tylko, że ja zawsze szukałam miłości, a jeżeli się omyliłam i nie znalazłam jej tam, gdzie szukałam, to z dreszczem wstrętu odwracałam się i odchodziłam, szłam gdzie indziej, chociaż wiem, jak by to było dobrze zapomnieć po prostu o młodzieńczych marzeniach o miłości, zapomnieć o nich, przekroczyć granicę i znaleźć się w krainie cudownej swobody, gdzie wszystko jest dozwolone, gdzie wystarczy tylko nasłuchiwać, jak wewnątrz człowieka pulsuje to zwierzę - seks. (Milan K.)

i można się podpiąć. bardzo można.

niedziela, 11 marca 2012

One way or another

I'm gonna find ya', I'm gonna get ya', get ya', get ya', get ya'!

mogłabym sobie to uznać za motto weekendu, bo się zaplątało w zwoje mózgowe i nie chce wyjść. I dobrze.
I ach, jakież zajebiste dwa dni, jakże poetycko zmitrężone na plebejskich rozrywkach w rytmie rockabilly!
Jakże zajebiście tańczysz, och, jesteśmy królami parkietu. Buahahah!
Bo ja już taka jestem. Patetyczna i górnolotna.
Najlepiej, najmocniej, najszczęśliwiej. Tu, czy tam, nieważne, grunt że jesteśmy młodzi, piękni i wyjebani na wszystko. I te sesje zdjęciowe i spacery i podróże. I psycho-zombie-penguin dance w rytm Dance of Death. Coincidence? Of course.
Poniższa ilustracja stanowi genialne podsumowanie całego tego pierdolca.
Nous on fait l'amour on vit la vie
Jour après jour nuit après nuit
A quoi ça sert d'être sur la terre
Si c'est pour faire nos vies à genoux
On sait que le temps c'est comme le vent
De vivre y a que ça d'important
On se fout pas mal de la morale
On sait bien qu'on fait pas de mal.


powyższy tekst też.

czwartek, 8 marca 2012

Z pierwszego zmyślenia.

Ludzie nie piszą pamiętników dla siebie. 
Piszą je dla innych, jako tajemnicę, 
której nie chcą nikomu wyjawić, 
ale pragną by wszyscy ją znali.

to tak patetycznie, gwoli wstępu, w razie gdyby ktoś nie wiedział po co to wszystko.
Dzień kobiet, śmieszne święto. Fiesta wszelkiego rodzaju feministek i nadzieja dla tych na co dzień niedocenianych. Relikt komunistycznej przeszłości naszego cudownego kraju, chociaż przez te kilkadziesiąt lat dużo się zmieniło. W dzisiejszych czasach, kobiety takie jak ja, czyli dwudziestokilkuletni przekrój dwóch wyżej wspomnianych typów, same kupują sobie rajstopy korzystając z okazyjnych przecen, a czerwone goździki otrzymują mms-em. Czasem rajstopy, bo że to metafora to chyba tłumaczyć nie muszę, zastępuje się innymi, wyhaczonymi na promocji bzdetami. Ale przecież nie o tym być miało. Miało być może trochę o truskawkach wielkości połowy mojej dłoni, których cztery sztuki składają się na ćwierć kilo (viva la fiesta!), o śniegu z deszczem, psychosomatycznych objawach wypalenia zawodowego i komplikacjach w związku z polsko-ukraińskim mariażem (i nie mam tu bynajmniej na myśli nieszczęsnego Euro 2012). 
Więc może na początek o tych truskawkach, plastikowych, hiszpańskich truskawkach, przed którymi konsekwentnie rok po roku uciekałam, a których urok skusił mnie dopiero w związku z nie do końca zdiagnozowanymi zachciankami. Całkiem realna obawa, że prędzej zdarzy się kataklizm niż doczekam z tym do maja zmusiła mnie w końcu do zmiany nawyków konsumenckich, aczkolwiek nadal uważam, że to farbowany plastik. Śnieg z deszczem pojawił się zaś niemal symultanicznie wraz z podjęciem decyzji o wyjściu do sklepu po tenże plastik, co dodatkowo tylko utwierdziło mnie w męczeńskim charakterze misji. Myśli zaś o deszczu, zgoła pesymistyczne, nasunęły mi ciągiem skojarzeń myśli o pracy i znów się odezwał wewnętrzny wyjec, że on już ma dość i że Ty też masz dość, więc po co to wszystko, że niedługo poprzegryzam im tętnice szyjne a z oczu zrobię piłki do ping-ponga. Staram się nad nim panować, naprawdę, a w głębi duszy modlę się codziennie by w końcu wyjebali moją menadżerkę, bo może wtedy wszystko to nabierze sensu. 
Co się zaś tyczy komplikacji o podłożu lekko narodowościowym, rany boskie jestem kioskiem. A on jest durniem. Jest tak durnym durniem, że zaiste tylko ja mogłabym kogoś tak durnego chcieć mieć. Zamążpójść znaczy się raczej nie, ale chociaż może jakieś badania terenowe nad ukraińskim seksem w rytmie bałałajki. Ale on, on jest jakby się z syberyjskiej choinki urwał, jakby go z lasów tajgi wypuścili, czy kij wie skąd i ja wiem, że to właśnie ta egzotyka i ten lekko niedojebany look tworzy ten cały feromonowy koktajl sprawiający, że mogłabym polubić dźwięki bałałajki, ja to wszystko wiem. Ale nawijanie mnie na kłębek bezczelnych wgapień a potem puszczanie nitki, żebym kręciła się w kółko i obijała o ściany niedopowiedzeń jest co najmniej nie fair. Durniu.
Chciałam jeszcze coś wspomnieć o guście, o gustach ogólnie szeroko pojętych, ale to jest długi temat, na osobny elaborat. Zakończę więc tylko parafrazą znanego sloganu znalezioną na uczelni:
Sex, drugs & hugs. 
!

wtorek, 6 marca 2012

Patatajnia się jebła.

klamki się poblokowały a w powietrzu marazm i rutyna. Wypaliłam się. Jak babcię kurwa kocham, jestem wypalona jak zużyta zapałka, jak świeczka, latarka, dziura w nowych dżinsach.
jakkolwiek beznadziejnym porównaniem by to nie było.

alerty, przekręty i psychopatyczne szefowe. ja wiem, że jest krajzis i że wszędzie jest chujowo, ale skoro już mam się męczyć i wkurwiać to niech mi chociaż za to przyzwoite pieniądze płacą. o.
oh gosh, czemu mam nieścisły umysł?! czemu nie medycyna, nawet nie ta cholerna fizjoterapia? Czemu ta, w zasadzie parodia, stosunków z których dowiaduję się tyle co kot napłakał?
Bo nawet mi się nie chce więcej, a poziom moich oczekiwań względem innych rośnie wprost proporcjonalnie do poziomu mojego opierdalania się.

Nie wiem! Naprawdę nie wiem! Utknęłam w jakiejś dziwnej, aspołecznej pustce, limbo braku inicjatywy. Z jednej strony pragnę być sama, mieszkać w puszczy i polować na jelenie, z drugiej cierpię, kiedy nikt nie okazuje mną zainteresowania, chcę być wśród ludzi jednocześnie ich nienawidząc.(...) Będąc pośród ludzi starych czuję się za młoda, będąc wśród młodych - za stara. W inteligentnym towarzystwie czuję się jak przygłup, a mając przygłupów wokół chcę im wykrzyczeć w twarz jak bardzo jestem inteligentna. (...) Znajduję się na zupełnym bezdrożu, gdzie każda strona wydaje się być równie chujowa jak pozostałe, a chcę iść dalej. Chcę znaleźć jakieś miejsce, które będę mogła nazwać domem, ludzi których określę przyjaciółmi i nie będę miała ochoty ich mordować we śnie. Chcę być częścią czegoś, jakiejś inicjatywy, mieć z kimś wspólny mianownik, a jednocześnie muszę zostać sobą, bo inaczej tylko zwariuję.
a na koniec ilustracja powyższych jęków.

The end.

środa, 29 lutego 2012

Yesterday didn't happen.

Rozpłynąwszy się w opolskim deszczu i aquarium. Popłynąwszy, pobawiwszy i powkurwiawszy się też nieco, ale przecież to nie to miało być sednem sprawy.
Wiosna idzie! I rozlazłam się. Rozlazłam się tak bardzo, że każdy dzień po kolei, godzina za godziną, mogłabym spędzać na balkonie machając nogami. Nijak się to ma oczywiście to rzeczywistego stanu rzeczy, bo na razie jeszcze jednak na balkon jest ewidentnie za zimno. Początek, wschód słońc, drżenie w kącikach ust, kropki i kreski, och Neisse!

Z cyklu naukowego - pierwsze prawo grawitacji interpersonalnej. Im głupsza i bardziej beznadziejna dupa, tym lepszych facetów przyciąga.
Amen.

I na koniec, zupełnie od rzeczy: I've got bruises on my knees for you.
cały dzień mi siedzi w głowie.

nananan!