czwartek, 31 maja 2012

This is not a love song.

happy to have, not to have not.

aczkolwiek wystarczają naprawdę najprostsze rzeczy, gesty, słowa. Oh, give me the words that tell me nothing, oh give.
wystarczą pierwsze sezonowe truskawki (wiem, że jadłam wcześniej, ale to nie to samo. nie ma nigdzie takich truskawek jak te polskie. i nigdy nie smakują tak jak w maju.), wystarczy ostatni ciepły, majowy deszcz (i aż żałowałam, że nie mam cycków na wierzchu [o dziwo!]. Nie to żeby potrzebowały rosnąć, ale tak sobie pomyślałam, że może to by było dla nich miłe.), wystarczy jeden mail na tydzień (no w zasadzie nie wystarczy, ale jak jest, to dobrze), wystarczą elektroniczne ethno dźwięki (who's the guy you're following?), kolorowa kołdra i to, że wszystko układa się w serducha. Kałuże, plamy na szafce, mleko na kawie, cienie pod oczami i nitki wyciągnięte ze spodni.
proszę pana, proszę pana, taka jestem zakochana.
a na dodatek te truskawki, zawinięte w kakaowe pancakes'y (genialny patent!) i bita śmietana. I'm in heaven somehow. i chuj z czterema miliardami kalorii, jakoś pójdzie. ciocia dobra rada rekomenduje: seks albo brzuszki.
w sumie, jakby nie patrzeć, pierwsza wersja chyba mniej obciąża kręgosłup. i endorfin jakoś więcej. ale z drugiej strony, opcja nr 2 nie wymaga zaangażowania osób pośrednich, co w jakiś sposób czyni ją bardziej komfortową.
zresztą both options don't matter now. Mam świeżutką Kossakowską i dopóki nie skończę, to raczej nic innego liczyć się nie będzie.
A co do wizualizacji, jak bardzo szczęśliwa i rozmlaskana jestem:
that's how I feel about you.

niedziela, 27 maja 2012

Nadchodzą czasy serducha.

czyli Szumi Jawor Soundsystem!, jako wynik inspiracji wydarzeniami zeszłego weekendu. Ale może do rzeczy...

Wszystko więc za sprawą Piastonaliów - jednej z niewielu rzeczy dla których naprawdę nie żałuję, że wybrałam to miejsce na studia. Koncerty genialne, wycieczki po mieście jeszcze lepsze, klimat towarzyszący - "nienawidzę ludzi, ale i tak jest spoko". No dobra, nie wszystkich. Nienawidzę, miejscowo oczywiście, tych wszystkich idiotów, którzy zamiast przyjść i cieszyć się muzyką, przychodzą i robią burdy. Może nawet nie tyle nienawidzę, ile wkurwiają mnie po prostu, stąd też miejscowo i koniec tematu. Eksterminacji nie będzie.
Ale koncerty... był więc Rahim (tudzież Król Rahim Przenajlepszy, jak go tu gdzieś kiedyś tytułowałam), był Grubson (którego po dwóch latach czekania w końcu zobaczyłam na żywo), był Dub Fx (którego fajnie zobaczyć w sumie, bo jednak zagraniczna gwiazda) CKOD, Sofa, IRA i parę innych, ale didn't pay attention, toteż nie wymieniam.
I wreszcie wisienka na piastonaliowym torcie. Niezły Gooral, Dobry Gooral, przenajlepszy kurwa na świecie Gooral, którego koncert wywrócił mi mentalność na lewą stronę. Do góry nogami. Ja wiem, że brzmię może jak nastoletnia psychofanka, ale nie można przecież mówić z chłodną obojętnością o facecie który funduje Ci półtorej godziny orgazmu. Mentalnego orgazmu, muzycznego orgazmu, duchowego orgazmu i w zasadzie każdego innego również. Stoisz pod sceną i masz wrażenie, że zaraz eksplodujesz z nadmiaru szczęścia. Nagle będzie wejście, pan didżej wciśnie odpowiednie przyciszczki, a Ciebie rozjebie na miliard kolorowych serc. I dusi Cię w gardle, w zasadzie nie wiadomo czy ze śmiechu czy wzruszenia i ojapierdole, czemu rozwaliłam sobie to kolano zaledwie kilkanaście godzin wcześniej i nawet porządnie skakać nie mogę. Oczywiście pomijam te wszystkie trywialne aspekty - burzę loków i najoczywistszą, promieniującą niczym Czarnobyl, seksualność. No dobra, porównanie z wrakiem elektrowni atomowej, nie jest może najszczęśliwsze, ale chodziło mi o podkreślenie siły rażenia. Zabójczo. Zabójczo zajebiście. I tak oto w ciągu wyżej wspomnianego półtoragodzinnego orgazmu, siłą rzeczy ewoluowałam z fanki do fanatyczki. I jak na każdą szanującą się fanatyczkę przystało spędziłam dziś długie godziny na przetrząsaniu Internetów i wygrzebywaniu z nich wszystkiego co z tematem związane. Stąd też Psio Crew, którą oczywiście znałam już wcześniej, jednak dopiero teraz zaczęłam interesować się bardziej. Naturalną koleją rzeczy mamy, wspominany na początku, Szumi Jawor Soundsystem no i oczywiście znów Dobrego Goorala, który, naprawdę potwierdzam!, wchodzi do serducha.
Bilans dodatni, jutro egzamin, ale uczę się tańcząc, więc wszystko na najlepszej drodze. A co do powiedzenia nie lubię chamstwa i góralskiej muzyki - definitywnie i na całe życie wykreślamy drugą część. Co wcale nie oznacza, że wcześniej się pod nią podpisywałam.

poniedziałek, 21 maja 2012

Zielono mi.

"Nie poddawaj się rozpaczy. Życie nie jest lepsze ani gorsze od naszych marzeń, jest tylko zupełnie inne"
Łiluś Szekspir.
 
afirmuję. afirmuję jak jasna cholera panie Williamie i wszyscy inni święci od pomocy. 
że już jest dobrze, że będzie jeszcze lepiej, że pogadanki na temat szacunków naprawdę czynią cuda. 
i zawsze pozostaje szczeciński hiphop. i słowa, że 
Wiem że masz wadę ale chuj z wadą
przestań tak wypatrywać jutra i spójrz w prawo
spójrz w lewo gdyby pójść na bok
żeby puls tego wyczuć co dotychczas było pół-zjawą
e ej nie bądź chłopcem schowaj tę pogardę
wiem że kryjesz pod nią strach przed tym co jest obce
to prosty chwyt nie próbuj go ze mną
mam dość tych dni uwikłanych w codzienność.

kolejny król na piedestale. a tak długo nie byłam do niego przekonana.

i północ, najpiękniejsza chwila w ciągu dnia. bo tylko wtedy już nie ma dzisiaj, a jutro jeszcze nie nadeszło.


czwartek, 17 maja 2012

Samotność w sieci.

"Jakubku, doprowadzasz mnie do śmiechu, doprowadzasz mnie do łez. Zastanawiałam się dzisiaj cały wieczór, że prawdę mówiąc najbardziej ostatnio chcę, abyś doprowadził mnie do orgazmu."

adresat bez znaczenia, I almost don't care. po prostu wzruszył mnie ten tekst. wzruszył mnie tak cholernie, że musiałam go tu napisać.

nie czytaj tyle wieczorami, doprawdy.

środa, 16 maja 2012

It ain't over till it's over.

it ain't better, till it's better, then.
and now it definitely is.

może to zmiana nawyków, może muzyki, a może trzy kawy w tym dwie z cynamonem i goździkowe papierosy?
pewnie to, że spałam do 10 i nie poszłam do pracy też ma jakieś znaczenie. może nawet niebagatelne, bo trochę boję się jutra rana i tych formułek klepanych aż do zdarcia krtani. ale tylko trochę.
oh my! puściło się właśnie w pokoju od mojej współlokatorki pinkfloydowe wish you were here.
but I'm not sure if I wish.
nie ma. rozumiesz? nie ma. n i e  m a.
i nie traktuj jakby być miało.
no i sianuj to co masz. bo reggae jest takie fajne.

wtorek, 15 maja 2012

Stand your ground.

dobry tekst w zasadzie. byle by na dobre poszedł tylko, bo nie zawsze transgresja musi oznaczać coś pozytywnego.
dobry film w zasadzie również. Trochę za dużo momentów kiedy ręce same uciekają do oczu, no i rośnie adrenalina. Rośnie tak, że sama byś go zabiła. Co z tego, że nie umiesz nawet porządnie z liścia przypierdolić. Co z tego. Zabiłabyś skurwego syna recydywistę gołymi rękoma bo Ci leje mentalnego ziomka. A taki dobry chłopak z niego.
Chodźmy na papierosa. Ta jest, puszczaj adrenalinę z dymem, tak najbezpieczniej. 
I ojezu, jak mnie strasznie boli ręka. Lewa co prawda, więc używana mniej, ale nie na tyle mniej, żeby ją totalnie z użytku wykluczyć. No jak ja bym chociażby pisała te bzdury, co je piszę właśnie? Pięcioma palcami? Całą, kurwa, noc? A boli ten nadgarstek tak cholernie, że zemdleć idzie, że zdaje się jakby krwi w żyłach brakowało. Nie uderzałaś może pięściami w ścianę ostatnio? Nie... ale nie mogę Ci tego obiecać. Niby dobrze, ale nie wie nikt co się tej sobotniej nocy zdarzyć mogło. Och, a w głośnikach pan Krzyś śpiewa, że to nie zdarza się nam. Dammit, he's so right. I muszę coś zrobić. Wyjechać, zmienić, przemalować, przestawić. Zrobić, kurwa, cokolwiek, zanim dostanę pierdolca. Może na Śląsk pojechać, na dwa dni chociaż, poprawić sobie humor, poprawić stan ogólny. Bo muszę zostać zapewniona, bo jeśli sama sobie mówię, to nie ma w tym takiej siły przebicia. Nie to żebym sobie nie ufała, ale zawsze lepiej, jak się od kogoś usłyszy potwierdzenie.
I generalnie rzecz biorąc przerzuciłam się na naturalizm. Tak jak matka natura chciała, ze wszystkimi plusami i minusami, postanowiłam zakopać kosmetyczkę i zapomnieć o jej istnieniu. Nie wiem na jak długo, bo przecież doskonale wiem, gdzie ją schowałam, aczkolwiek jak na razie widać same plusy. Jest młodziej, jest lepiej, no i przede wszystkim mam gratisowe pół godziny rano i 10 minut wieczorem. Co z tego, że wykorzystane na sen. Wyspany człowiek to i malować się nie musi, żeby wyglądać. Seems legit.
Oczywiście wszystko to oznaczać może również, że słuchając tej cholernej Birdy przez trzy dni z rzędu nabawiłam się lekkiej depresji postępującej i że następnym krokiem będzie wytłumaczenie sobie, że po co komu wyprasowana spódnica. Że dres też brzmi okej, na każdą okazję. A potem przestanę myć włosy, bo po co katować je chemikaliami, skoro tak też się układają, nawet lepiej jeszcze i w ten sposób będę miała zaoszczędzone kolejne 2h w ciągu dnia, oczywiście na leżenie w łóżku. W konsekwencji przestanę wychodzić nawet do kibla, bo po co, a potem to już nawet książek w tym łóżku nie będę czytała i tak oto zacznie się moja Wielka Kaftanowa Przygoda z Prozakiem w tle. Histeryzuję, jasne, że histeryzuję. Jak na razie poza wszechobecnym melodramatem w powietrzu i wiecznie skwaszonym wyrazem twarzy nic się na dalsze postępy nie zanosi.
No i zmieniłam muzykę. Co prawda przeskoczyłam na Comę i CKOD, więc trochę jak z deszczu pod rynnę, niemniej jednak progres jest.
No i mam ładne nogi, a w piątek jadę do Wrocławia. Zawsze to jakieś zmiany, nie?

niedziela, 13 maja 2012

Skinny love.

Popatrz. Tyle par, które powinny być razem, ale nie są. 
Tyle zajebiście dobrych i porządnych osób spędzających samotnie kolejne wieczory.

but that evening was different.
takie najzwyklejsze przyjedź na wódkę, a takie dobre, takie nawet odświeżające, zupełnie pomimo faktu, że ostatnie spotkanie na szczycie miało miejsce tydzień temu.
I znów był dream team, choć tym razem może nawet bardziej, bo spacery po pentagramie i don't speak na moście (I'm like Adele but I can't sing.) i oświadczyny w łóżku i serce w uchu, czyli paradoksalnie tam gdzie być powinno i lotki i sto tysięcy innych rzeczy, tak drobnych, że zlewających się niemalże w jeden, długi, uśmiechnięty slide show.
No i gdzieś na boku również to, że znowu byłam Björk i mimo tego, że mogłabym być już na to trochę za stara, siedzieliśmy na ławce i planowaliśmy wszystko. Zamieszkamy razem (chociaż szybko przestaniesz być zafascynowany), będziesz grał Oasis na pianinie i zaadoptujemy sobie małego Azjatę. Małą, grubiutką, koreańską kulkę. Koniecznie chłopca, dla kontrastu. I jakkolwiek cukierkowe, bezsensowne i nierealne byłoby to wszystko, to właśnie dlatego, że takie pozostaje, nadal posiada urok niezaprzeczalny (aaaa, movie-style again!). Chociaż coraz częściej miewam wrażenie, że wszystkie te moje filmy są co najmniej patologiczne.
No i na koniec oczywiście piosenka tytułowa, która na chwilę obecną przekroczyła już magiczną liczbę stu odtworzeń, choć słucham jej dopiero od 15:00.

I tell my love to wreck it all
Cut out all the ropes and let me fall
My, my, my, my, my, my, my, my
Right in this moment, this order's tall

And I told you to be patient

And I told you to be fine
And I told you to be balanced
And I told you to be kind
In the morning I'll be with you
But it will be a different "kind"

I'll be holding all the tickets
And you'll be owning all the fines

(...)
Now all your love is wasted
Then who the hell was I?
Now I'm breaking at the bridges
And at the end of all your lies. 


Come on, skinny love.

środa, 9 maja 2012

Take me somewhere nice.

"Nie ma żadnej możliwości, by sprawdzić, która decyzja jest lepsza, bo nie istnieje możliwość porównania. Człowiek przeżywa wszystko po raz pierwszy i bez przygotowania. To tak, jakby aktor grał przedstawienie bez żadnej próby. Cóż może być warte życie, jeśli pierwsza próba jest życiem ostatecznym? Dlatego życie zawsze przypomina szkic. Ale nawet szkic nie jest właściwym określeniem, bo szkic to zawsze zarys czegoś, przygotowanie do obrazu, gdy tymczasem szkic, jakim jest nasze życie, to szkic bez obrazu, szkic do czegoś, czego nie będzie."
Milan K. na początek dla tych którzy klasyków nie znają na pamięć. ;)
Zasadniczo z trzech słów tytułowych najbliższe mi dziś to pierwsze. Wszystko jest tak cholernie nieznośnie, ale tak dopiero od 3 godzin, może mniej. Tak jakby nagle, nie wiadomo skąd...
Jesteś maniakalno-depresyjna!
well, tell me something I don't know.
W sumie nie. W sumie to od momentu kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że może jeszcze za wcześnie na panikę, ale na Boga, mam 23 lata i do tego stopnia błądzę, że już nawet ciotki zaczynają się niepokoić. I czuję się tak jakbym wlazła do wagonika w wesołym miasteczku, a on się zablokował i tak sobie jeżdżę i jeżdżę w kółko i mam zawroty głowy i rzygam tym już niemalże, ale to się dalej kręci. Tunel strachu, roller coaster, diabelski młyn, karuzela z kucykami i tak kurwa non stop w ciągu. Ten sam schemat, tak bardzo schematyczny schemat, że już nawet nie zdaję sobie sprawy z jego obecności, tylko on po prostu, gdzieś tam z boku jest.
Jestem w błędnym-kurwa-kole pt. jesteś taką fajną laską, ale tak bardzo nie dla mnie. The same story all over again. Bo ty mnie tak zajebiście rozumiesz, bo tak fajnie się z tobą gada, bo jesteś taka miła, bo nawet mi się podobasz, ale...
bo jesteś pierdoloną zbieraniną suplementów ideałów. Jak brakujące mikroelementy, odzwierciedlasz im wszystko to czego nie mają ich obecne narzeczone, dziewczyny, kochanki, popychadła etc.
Jesteś ładna, mądra, miła i układna. Przy pewnych siebie zdzirach masz tą suotką nieśmiałość, a przy tępych strzałach ze wsi sprawiasz wrażenie godne Korby z Lejdis.
A potem ryczysz w kiblu, ryczysz w poduszkę, ryczysz idąc nocnymi uliczkami i myślisz sobie, że może nawet byłoby miło spotkać jakiegoś zabłąkanego psychopatę, że może zawsze jakaś bratnia dusza, a nawet pojebane love-story. Oczywiście wiesz, że nie byłoby miło, w najmniejszym nawet szczególe, niemniej jednak nie jesteś w stanie odpowiadać za projekcje twojego mózgu w stanach tak skrajnego niedoboru serotoniny. I powoli siada wszystko. Siada alchemia, gospodarka hydrologiczna organizmu, system auto-motywacyjny, nie wspominając już o morale. A przecież jednak gdzieś w najgłębszych zakamarkach umysłu, zawsze siedzi Bob Marley i nuci everything's gonna be alright. I wtedy zdajesz sobie sprawę, że chcesz jednak bezpiecznie dojść do domu i że ta cholerna potrzeba spania z jego zdjęciem to tylko tymczasowe spięcie na synapsach. And that's great in some way.

niedziela, 6 maja 2012

Surely do, baby doll.

I tym samym najdłuższy weekend w roku uznaję oficjalnie za zamknięty. Najdłuższy i najlepszy, bo zaiste było wspaniale. Poza drobnymi skokami emocjonalnymi oczywiście, ale tego uniknąć się w żaden sposób nie da.
Śródnocne spacery przy torach i psychiatryku (chociaż to akurat najmniej ulubiona część), gry karciane, sunshine session nad odrą i wspaniała noc z najbliższym księżycem ever. A na dodatek Gutek śpiewający, że nikt tak pięknie nie mówił, że się boi miłości, i to jak po raz kolejny piosenka ta rozjebała mi system. Tyle scen, obrazów, teledysków całych, że życie to naprawdę cudowny film, a moja rola jest doprawdy oscarowa. Oczy szeroko zamknięte, tańce w deszczu i absolutnie piękna burza. Mother Nature loves us all.
Dużo, mnóstwo całe, blasku i to, że świat tak nagle wybuchł na zielono. Aż by się chciało na spacer ciągle iść. Definitywnie maj jest najlepszym miesiącem w roku.
I tak jak podejrzewałam, nieobecność chłopaka (nazwijmy go tak dla wygody i pewnych urojonych przyzwyczajeń awaryjnych) nie wpłynęła w sposób znaczący na przebieg imprezy. A może i nawet ułatwiła/polepszyła wszystko.
Generalnie thank you for the lovely evening/weekend, it was something I should never forget.

środa, 2 maja 2012

Plamy na słońcu, upał na ulicy.

a mnie się śnią wypadające zęby, helikoptery na czerwonym niebie i wzmianki o potrójnych orgazmach koleżanek z harcerstwa. chyba będzie wojna.
jak na razie, poza upałami, najdłuższym weekendem w roku, w połowie przepracowanym i coraz to nowymi smakami piwa nic się nie dzieje. tyle, że moje serce krwawi, bo mój chłopak się nie zjawi.
parafraza zamierzona.
w zasadzie to nawet nie aż tak bardzo krwawi, pluje krwią właściwie, z mieszaniną głupiej złości i jeszcze bardziej irracjonalnego smutku. bo przecież nic mi się nie zjebie, przecież bałam się nawet trochę, jak ja to ogarnę, jeśli w ogóle dam radę. więc z jednej strony 'problem' rozwiązał się sam. tyle, że i tak jakoś smutno.
a wcześniej była wódka i różowe wino, lazurowe wybrzeże i lazurowa woda. i prawie wymuszona namiastka survivalu, mogąca zakończyć się na łeb na szyję, gdyby nie mój upór. choć raz. plus wampir z m-3 (.mp3 ?!) i wszystko tak bardzo do głaskania. naprawdę tam ładnie. w końcu nazwa Silesia zobowiązuje.
i w końcu dzisiaj była burza. pierwsze wiosenne półtorej godziny piorunów i od razu człowiek poczuł się jakoś bardziej spokojny. i nic na razie wkurwić nie jest mnie w stanie. nawet to, że pranie zafarbowało na turkusowo. cóż. jak lazur, to lazur. ^^