poniedziałek, 11 lipca 2011

Today is a perfect day...

... for a perfect day.

yeah. przemyślawszy wszystko dokładnie, wiem już (prawie) na pewno. To, że to rozbieranie, otwieranie, tęsknienie, śnienie i tym podobne głupoty to tylko kwestia halucynacji. I to w dodatku na zasadzie "z braku laku dobry kit". Takie ot karmienie mózgu, żeby nie odwykł za bardzo. I mogłabym nawet karmić go tą samą wizją z Johnnym Deppem np. tyle tylko, że obecny bohater nadaje jakiegoś ciut większego posmaku realizmu. Tylko i wyłącznie dlatego, że to już kiedyś częściowo miało miejsce. I że czasem nadal pojawia się pewność, tak pewność, że było mocniej niż zdawać by się mogło. Że gdzieś jednak pod powłoczką pozbawionej emocji friendship with benefits, kryło się i dojrzewało zaangażowanie. Na jakimś tam poziomie oczywiście. I że zaangażowanie owo wyzierało przecież z oczu, ze słów rzuconych przypadkiem w plątaninie, z gestów też - słowem, ze wszystkiego. I nie mogło to być urojenie. Po prostu nie.

Nie zmienia to jednak faktu, że niezależnie od okoliczności, nawet jeśli coś istniało, to istnieć przestało i tyle. I trzeba też znaleźć inną pożywkę już, najszybciej. Zanim mi się mózg tęczą porzyga.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz