czwartek, 16 sierpnia 2012

Sex on fire

a mottem na ten wpis niechaj będzie: no expectations, no disappoitments ^^

nie no, tak naprawdę, gdyby nie Brian, cały ten festiwal można by o chuj roztrzaś, ale o tym za chwilę.
z tym brakiem oczekiwań i rozczarowań również, co niejako idzie w parze, chodzi mi głównie o ludzi.
Bo oni właśnie, ci ludzie z pracy, od niewinnych small talków między połączeniami okazali się całkiem fajną ekipą do imprez, do spania w namiocie i nawet do zdradzenia w przypływie empatycznej szczerości kilku sekretów, oczywiście tych starannie wyselekcjonowanych, co wcale na dobrą sprawę istotne nie są, niemniej jednak skąd oni to mają wiedzieć. A kiedy laska, którą znasz niecałe dwa miesiące, wbija się do namiotu i wymownym wielce gestem wciąga powietrze, udajesz przez pierwsze 45 sekund idiotkę, bo co masz robić, i czekasz aż to wyartykułuje. Że może by tak, przypadkiem, czy byście moje kochane nie chciały czegoś razem ze mną, na zmysły, żeby muzyka lepiej wchodziła. Dwie i pół minuty dreszczy, takiego wahania i ekscytacji jakby, ostatecznie kciuk w dół. I dobrze, bo po co. Swoją drogą, w jakiś tam patologiczny sposób ją podziwiam, bo ja pewnie nigdy nie zdobyłabym się na taką odwagę, by nie rzec, brawurę. Nie umiem jakoś ludziom zaufać, bez minimum rocznej próby. No chyba, że to czuję, a w takich przypadkach nie czuję z reguły nic. I nie wiem w jaki sposób działa to poczucie bycia trochę ponad, chociażby przez fakt posiadania wiedzy o przygodach jaśnie zasadniczej pani menago z różnymi substancjami. A jeszcze lepiej działa fakt, że mimo iż nie wiem wszystkiego, śmiem podejrzewać, ze względu na pewne okoliczności, że ja tych przygód miałam znacznie więcej w życiu, ale ona o tym nie wie, bo też i po co jej taką wiedzę posiadać. Nieważne, że z odległości dwóch metrów potrafię wyczuć charakterystyczną woń pseudo endorfin i rozpoznać na pierwszy rzut oka naćpane nastki na gigancie, nieważne. Wystarczy, że z grobową miną stwierdzę, że nigdy w życiu ścierwa nie tykałam, a ona łyka jak młody pelikan. Trzynaście litrów wody w dziób. Bo zapach przecież w książkach 'opisujo', to stąd wiem, bo czytam dużo. Wyjście najrozsądniejsze z możliwych, bo co było a nie jest, wiadomo, a tym bardziej nie jest to temat na rozmowy w drodze po bułki do marketu. A już na pewno nie z nią. Kończąc już może ten baniaczny aspekt kolejnym potwierdzeniem, że naprawdę dobrze się z nimi dogadywałam, nawet na trzeźwo, wracam do Briana, bo on przecież w tym wszystkim był najważniejszy. Najlepszy drugi koncert w życiu, najpiękniejszy, najpiękniejsi. Tak bardzo ściskający w gardle i te poczwórne bisy - kosmos. Kosmiczny kurwa orgazm. I nadal, mimo tego, że duża już ze mnie dziewczynka traktuję ich tak samo muzycznie jak i seksualnie. Tak jakby dwa razy po sto procent (tak, dalej marzy mi się gang bang z całym zespołem, jakkolwiek debilnie to nie brzmi). Traktuję ich tak tym bardziej, że są te kulminacyjne momenty w piosenkach, które autentycznie robią mi orgazm. Z całym spektrum objawów fizycznych oczywiście. A teraz na koniec smutna anegdotka o marnym życiu biednych studentów. Otóż jak wieść gminna, rozgłaszana przez głupie dupy w czapkach-bezdomkach, niesie chłopcy z Placebo spóźnili się na samolot. W efekcie wylądowali w ekspresie relacji Kraków-Warszawa, którym to również ta głupiutka szczęściara jechała. I ona to właśnie zaczepiona została przez basistę pytającego czy można palić w kiblu. Och Boże, dlaczego ja pojechałam na Wrocław a nie na Warszawę, dlaczego?! Wszelkie jednak dywagacje i marudzenia na ten temat pozbawione są głębszego sensu, po pierwsze dlatego, że nie mam nic absolutnie w stolicy do roboty, a po drugie, że nawet gdybym do tej stolicy miała się udać, to pewnie tłukłabym się tam trzema pociągami osobowymi, przez Kielce, Radom i Łódź Kaliską, bo na taki ekspres z warsem najzwyczajniej w świecie nie byłoby mnie stać. I gdzie tu kurwa sprawiedliwość na tym świecie, no gdzie?!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz