środa, 8 sierpnia 2012

Sugar baby love.

bo lubię cukier i złote przeboje.

Tak na serio, powoodstockowo, jak co roku, chociaż nigdy wcześniej nie poruszałam tego tematu na szerszym forum. Fajne koncerty (te cztery pory w ASP szczególnie), fajna miejscówka, fajny hamak, fajne, skomercjalizowane warunki obozowania, bankomaty, ładowarki telefonów i nawet kurwa supermarket, ale i tak sumując wszystko, bez większego szału. Niby dalej ciągnie, chce się wracać, ale zdaje mi się, że z roku na rok oczekuję chyba już czegoś innego. Tak jakby to wszystko, przed czym cały czas się zapierałam drąc pazurami, stało się samoistnie. Tak trochę jakbym wyrosła z jeżdżenia po festiwalach, beztroskich najebek pod gołym niebem i szeroko pojętej umiejętności czilowania. W biegu tego wszystkiego zapominam, że nigdy nie będzie już takiego lata, że powinnam teraz właśnie bawić się najlepiej jak potrafię, bo to są właśnie te "stare, dobre czasy" które będę wspominać dziergając skarpetki na emeryturze. Chyba, że one już minęły, bezpowrotnie jakoś, że zostały tylko odblaski, a na dodatek przegapiłam final party. Mam nadzieję w zasadzie, że nie, bo to chujowo jednak, przekreślić sobie samemu życie w wieku lat 23 tylko i wyłącznie dlatego, że codziennie wychodzisz przed 8 i wracasz po 15. Tak by wyszło, bo podświadomie dalej rzygam tym burdelem, który teraz naprawdę bardziej przypomina burdel niż firmę, niezależnie od możliwości awansu, elastyczności grafiku i tego, że w sobotę jadę całkiem prawie za darmoszkę zaliczyć kolejny festiwal tego lata. I co z tego, że dali te bilety na Coke'a. Ja tam chcę jechać, ale niekoniecznie z nimi. To nie są przecież ludzie od koncertów, to naprawdę może się udać się tylko pod jednym warunkiem: podpierdolenia menagierce pieniędzy i zgubienia się w pięćdziesięciotysięcznym tłumie krakowskich hipsterów tak, że pierdolić ten firmowy namiot, pospuszczać się nad Brianem Molko i wrócić do domu. Istnieje bowiem poważna obawa, że jeśli tak się nie zdarzy to będzie to najbardziej_sztywny_event_na_jakim_kiedykolwiek_byłam, bądź też ziszczą się te bardziej mroczne wizje i tak się najebię, że będę się do Areczka przytulać i szlochać: jak żyć, panie Prezesie? Za siedemset, kurwa, złoty? No jak?!
zresztą, samo przeżywanie muzycznego orgazmu w towarzystwie szefostwa i tych wszystkich z którymi zdobyć się mogę jedynie na między-telefoniczny babbling podczas awarii, zdaje się być krępujące. No ni chuja, nie dogodzisz.

Co się zaś jeszcze marginalnie pracy tyczy, kolejna rozrywka poszła się kochać wraz ze wspaniałymi puklami straconych włosów. Usiłuję sobie wmówić, że nadal masz wielkie, lazurowe oczy i całkiem niezły uśmiech, nie zmienia to jednak faktu, że z tym wygolonym łbem wyglądasz jak przyjeb skarbie. Nie umiem na Ciebie tak patrzeć, jak chociażby jeszcze wczoraj patrzyłam, nie chcę nawet. Wiem, że brzmi to strasznie debilnie, a raczej brzmiałoby, gdyby naprawdę miało chodzić o coś istotnego, ale na poziomie zaspokojenia wizualnego, można sobie pozwolić na kapryszenie z powodu takich błahostek. Widać ta słabość do długich kudłów pozostała nadal, mimo że już ładnych kilka lat nie jest radosnym metalątkiem w potarganych dżinsach.

a teraz to mnie tylko to zostało:
co prawda nie modowom, a rolę  mamy spełniają współlokatorki, jak to w życiu na pół własnej ręki bywa, niemniej jednak analogia jest.

Na koniec jeszcze piosenka tygodnia, która wkręciła się tak nagle, niespodziewanie i tak bardzo, że na ponad 70 odtworzeń na dobę, co jak na obecną chwilę jest całkiem poważnym powrotem szju. I tak jak zawsze twierdziłam, że z tych wszystkich cudeniek, jedynie intro do stairway to heaven jest w stanie położyć mnie w absolutnie każdej chwili, tak od dziś nabrałam tej kosmicznej pewności, że ktokolwiek zagra mi te dżingle elektryzujące na gitarze, z góry i bezapelacyjnie zostanie panem mej duszy i serca, ejmen.
a wszystko przez to również, że: I am lost, I am lost, crossed lines I shouldn't have crossed.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz