czwartek, 11 października 2012

Je veux.

Pomyślałam sobie dzisiaj, że jestem szczęśliwym człowiekiem. Szłam sobie do biblioteki, na dworze pizgało czystym złem, a ja mimo wszystko uśmiechałam się do ludzi, psów, niemowlaków, a nawet kasztanów leżących na ziemi. Nie, nie sądzę żeby mi odpierdoliło, myślę, że w dużej mierze to kwestia zmiany pracy, półtora tygodnia odpoczynku od niej plus to, że wracać tam nie muszę. Niby nic, banał taki, ale jakże skuteczny. Z całej tej radości spłodziłam aż trzy strony magisterki, co jeszcze bardziej utwierdziło mnie we własnym przekonaniu o zajebistości, a co za tym idzie w szczęściu totalnym.
Tutaj oczywiście, żeby nie przelukrować zbytnio wspomnieć muszę o pewnym odkryciu książkowym poczynionym niedawno, podług którego (nie pamiętam niestety autora ani tytułu) jeszcze dwadzieścia lat temu słowo zajebisty znaczyło w mowie potocznej osobę upośledzoną psychicznie, szerzej znaną jako pierdolnięty. W związku z powyższym, ta moja zajebistość występuje tutaj podwójnie i mówię to w stu procentach świadomie.
Otóż, nie dalej jak trzy miesiące temu zdałam sesję, prawie, że najlepiej w życiu, o czym nie omieszkałam oczywiście wspomnieć również tutaj. W całym tym ferworze entuzjazmu, umknął mi gdzieś zupełnie fakt, że zaliczoną sesję należy jakoś potwierdzić. Zdobywszy więc ostatni wpis, potruchtałam sobie do domu, odłożyłam indeks na półkę i zaczęłam wakacje. Tamże właśnie w/w wraz z kompletnie wypełnioną kartą zaliczeń przeleżał całe trzy miesiące, opakowany w koszulkę, taki wspaniały i zielony. Wielokrotnie przekładałam go, trzymałam w rękach, rozmawiałam ze znajomymi o ich perypetiach dotyczących indeksów i nic. Żadne czerwone światło nie zapaliło mi się w głowie. Nastąpiło to dopiero w momencie w którym starościna roku zaczęła oddawać w zeszły poniedziałek odebrane z dziekanatu, podbite i zatwierdzone indeksy z wpisami. Słabo mi się zrobiło, ciemno przed oczami, generalnie bliska byłam atakowi epilepsji. Poszłam następnego dnia do dziekanatu, bo i co z tym miałam zrobić, gdzie na żądanie miłej pani z wąsem porzuciłam ten indeks wraz z pismem do pana dziekana, w którym kajam się jak szmata do podłogi i obiecuję mu najlepszy oral w życiu. Decyzja pod koniec tygodnia.
Jak widać jestem więc deklem ponad dekle, deklem w dodatku zmęczonym. Tzn. w ciągu ostatnich dwóch dni, kiedy nie miałam tego wielkiego endorfinowego boomu, byłam notorycznie zmęczona, przepizgana przez październikowe wichry i generalnie obolała. Żarłam więc znowu mnóstwo tabletek i zapadałam w środku dnia w narkoleptyczne, ketonalowe drzemki z najpiękniejszymi snami. W snach tych po mieście jeździły tramwaje, z głośników ryczała radośnie rozwojowa propaganda, a na moście piastowskim zrobiono oranżerię, wiecznie ciemną od nawału liści w której na dodatek grali na żywo jazz i Stinga. Byłeś też Ty, a jakże, ostatnio jesteś przecież składnikiem każdego mojego snu. Szliśmy sobie razem przez to wspaniałe miasto, trzymając się za ręce i zmierzając do zoo, jakkolwiek debilnie to w tym momencie nie brzmi. I mówiłam Ci w tym śnie, że to jest miasto moich marzeń, że w końcu ktoś zrobił wszystko tak jak chciałam, żeby wyglądało i że taka jestem szczęśliwa. Ogólnie to było trochę jakby senne deja vu. Mam bardzo ostre wrażenie, że kiedyś, dawno temu już to śniłam. Dokładnie w tej formie, z tym samym miejscem, czasem, z Tobą, ale inną formą Ciebie, chyba, nie pamiętam, ale jeszcze Cię wtedy nie znałam. Takie to w tym mózgu dziwnie poukładane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz