czwartek, 26 kwietnia 2012

La vie est un miracle.

Hold on, little girl
Show me what he's done to you
Stand up, little girl
A broken heart can't be that bad.


a to wszystko tylko dlatego, że piosenka się spodobała. Jak na razie (Bogu dzięki!) żadne złamane serca i temu podobne przypadłości nie wchodzą w grę. W zasadzie, jakby głębiej się nad tym zastanowić to już bardzo dawno nie wchodziły. Nie pamiętam żebym w ciągu ostatniego roku, a nawet i trochę ponad deklarowała miłość względem jakiegoś miłego (lub mniej miłego) chłopca. Pomijamy oczywiście fantazmaty, Johnny'ego Deppa i sytuacje przebywania w stanie błogo wskazującym. Na trzeźwo i naprawdę wszystko rozbija się o większe lub mniejsze migotanie przedsionków, o gusta, scenariusze cukierkowych hollywoodzkich bajek i seks. Ale miłość? Jaka, kurwa, miłość?!
Mówiłam, jestem straszna. Jakieś neuroprzekaźniki musiały mi się popierdolić na przestrzeni studiów, bo przecież zawsze byłam lamią romantyczką. Można też uznać, że zweryfikowało mnie życie, ale w takim razie potrzebuję jak najszybszego zakochania się, najlepiej zanim proces przepoczwarzania się w sukę zimnokrwistą dobiegnie końca. Szczerze? Męczy mnie trochę ta obłędna trzeźwość z jaką skanuję potencjalnych predestynowanych, jak również to, że każdy taki skan kończy się natarczywym: palant!, skrzeczącym w głowie. I czasem obserwując pary na ulicy wzdycham z zazdrością, że może i mnie tak pierdolnie. Bez analizy, rozkładania, planowania pięćdziesięciu lat na przód. Tak po prostu, tak jakby amor istniał. Oczywiście w większości przypadków wzdychanie poprzedzone jest silnym poczuciem nieporozumienia. Że jak to tak, jak oni tak mogą. Że dlaczego ona go wybrała, albo on ją. Zupełnie jakbym z upływem czasu zaczynała zapominać, że miłość jest przecież dla wszystkich. I ta swoista emocjonalna demencja naprawdę cholernie utrudnia mi życie, ale jakoś nie umiem się jej z podświadomości pozbyć.

A teraz, odnosząc się do tytułu, wyjaśnić muszę, że teraz już naprawdę zaczęła się wiosna. No dobra. W zasadzie chodzi bardziej o film Kusturicy, bo dawno się tak absurdalnie nie cieszyłam, ale wiosna też ma dużo do rzeczy. Jest zielono, błękitnie i wiecznie jasno, a w nocy księżyc hak, gwoździe gwiazd przytrzymują niebo, co na głowę chce mi spaść. I to nic, że czasem ludzie na ulicy wkurwiają mnie do białej gorączki. To naprawdę nic, gdy wracasz do domu, masz Pilipiuka i żurawinowego Redds'a, a Real Madryt nie wchodzi do finału LM. I co z tego, że Hiszpania. Albo Gran Derbi, albo nic. Tres bien.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz