sobota, 12 listopada 2011

Jesteś rozśpiewaną, roztańczoną szumowiną świata.

tak bardzo.
I właściwie nie wiem jak to napisać, dawno nie miałam tak. Tak, żeby nie umieć ubrać w słowa od początku do końca. No ale spróbujmy, tak bez niedomówień. Tak więc ciężki, długi weekend, cholernie niewyspany i jeszcze bardziej zagubiony, imprezowy długi weekend. I przy okazji tegoż właśnie stało się to, co stać się miało prędzej czy później jak sądzę. Już nie random, nie jakieś mijanie się, tylko pełnowymiarowe realne spotkanie face to face z możliwością porozmawiania. W zasadzie to nawet dziwię się, że wszystko poszło z taką łatwością, naturalnością wręcz. Tak jakby te kilka miesięcy nie istniało, tylko uzupełnić informacje trzeba nieco, więc co tam i jak tam i na razie może nie wyjaśniajmy nic, grunt, że umiemy rozmawiać. Niby dobrze, a jednak.
Bo tak naprawdę boję się to napisać, bo wtedy tak jakby już zostało powiedziane głośno i nieodwołalnie, ale tak bardzo dobija mi się to do świadomości, że trzeba to zwerbalizować. To, że ja sobie z tym kurwa chyba nie radzę. Nie jest to kwestia tego, że nie byłam gotowa, bo jeśli tak, to nie byłabym nigdy. Chodzi o to, że jestem teraz rozpierdolona w emocjonalnym szpagacie pomiędzy skrajnymi punktami na skali. Można to też określić jako najbardziej ambiwalentny stosunek uczuciowy. Tyle teorii. W praktyce wygląda to tak, że co kilka minut zmienia mi się nastawienie, że chcę pisać i krzyczeć wypierdalaj, nie chcę, spotkań, wyjaśnień, nie potrzebuję, zniknij jak wtedy bez słowa na przemian z chodź, pójdźmy gdzieś, znowu, porozmawiaj, zrób cokolwiek i przytul mnie na dobranoc, chociażby wirtualnie, bo bez tego nie zasnę.
Tak właśnie, wygląda to na bełkot piętnastolatki nie radzącej sobie z emocjami, ale właściwie to trochę się tak czuję. I nie domyślaj się, nie dopowiadaj, nie chodzi o zakochanie, bo to przecież ulotne. To tylko tak, jakbym teraz, kiedy wiem, że może mogę, a raczej, że mogę bardziej, bo jednak potrafimy rozmawiać, chciała nadrobić tą długą ciszę. Nie wiadomo w sumie po co i znowu zabrzmi chujowo patetycznie ale w głębi się kołacze, że trochę jak po zimie. Że przebiśnieg i słońce, że pnę się, chociaż w sumie o kant to wszystko, bo nie kwitnę. Bo po chuj.
Ale daj mi palec, będę chciała rękę, daj mi słowo, lub dwa, a ja znów się przyzwyczaję, że mówisz i będę tak tym zaskoczona, że zechcę się upewniać. Ale na litość, po co. Po co w ogóle robić z tego wszystkiego szum, rozpierdalać to typowo po kobiecemu z całym zestawem urojeń i poczuciem zamęczania. Nie wiem, naprawdę nie wiem. Faktem jest tylko, że już drugi dzień osiągam te skrajne punkty emocji i bez zdania racji dostaję napadów histerii zupełnie jakbym nawpierdalała się hormonów na wstrzymanie płodności.

edit wieczorny:
histeria osiągnąwszy punkt kulminacyjny na razie się uspokoiła. kiedy już poryczałam się nad wyjętymi z pralki swetrami (bo i tak są mokre, więc chuj.)  doszłam do jako tako trzeźwego wniosku, że coś z tym trzeba zrobić. Z racji tego, że wszelkie próby kontaktu z kimkolwiek kto mógłby mnie jakkolwiek uspokoić spełzły na niczym bo każdy gdzieś i coś postanowiłam radzić sobie sama. W zasadzie bez większego namyślania ubrałam się i poszłam w noc z nastawieniem "gdzie mnie nogi i muzyka nie poniosą". Godzina prawie włóczenia się po mieście i nieco jakby lżejsze myśli. A na koniec, na wzmocnienie grzaniec z Portera plus cynamon, imbir i maliny. Wcześniej nie odkryte, jakkolwiek w połowie kubka śmiało mogę stwierdzić, że jest to naprawdę doskonałe antidotum na psychofizyczne niedojebanie. Jest sennie, słodko i trochę alkoholowo więc korzystając z tego błogostanu kończę na szybko i okutana w ulubiony czarny sweter idę się w końcu wyspać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz