poniedziałek, 14 listopada 2011

Otucha ducha stumostów

i jak zawsze zajebisty L.U.C ^^
ogarnęłam po weekendzie, w końcu. Kiedy znowu zaczęłam chodzić na uczelnię i do pracy, samoczynnie jakoś zaczęłam dochodzić do ładu w głowie i szeroko pojętego spokoju wewnątrz. A zatem wiecznie wyszczerzony, skaczący, wściekle zielony wewnętrzny hasacz implikuje:
Ty się po prostu do tego, kurwa, nie nadajesz.
oh thank you capitan Obvious. Ale tak właściwie to racja, cholerna racja, to tak jak było wcześniej już, że that's not the shape of my heart. Że naprawdę wolę już bardziej spokojniej, nie tyle doroślej, ile hmm... poważniej? Tak, jakoś tak. I lepiej się czuję kiedy ogarniam wszystko i kiedy na głowie mam rzeczy poważniejsze niż to czy odezwiesz się w ciągu najbliższego dnia czy nie. Trzeba wrócić do stałego, wypracowanego systemu i może się marzyć i śnić, ale nie histeryzować. Bo bez przesady, tak bezpieczniej. I nawet jak się nie chce, to fajnie, że praca czasem motywuje, że wiadomości wydobywane spośród naukowego bełkotu wykładów cieszą i interesują i może czasem, przypadkiem, wyjdzie impreza, bo jak mówiłam wyrzekać się nie chcę, ale też tak żeby znać granice. Bo wtedy kiedy one stają się płynne i niejako ich przekraczanie odbywa się niezależnie od woli to gubię się, co w zasadzie nie jest niczym nadspodziewanym, ale jednak niekomfortowym. Jeśli ktoś umie sobie to wszystko pogodzić to spoko, podziwiać. Ale jeśli ja, co wychodzi już któryś raz, nie potrafię, to bez sensu się męczyć na siłę.
A na dziś wieczór i wszystkie kolejne, kategoryczny zakaz myślenia o tym przeginaniu i zero wyrzutów sumienia. Bo generalnie, to nawet tego potrzebowałam, może właśnie po to, żeby po raz kolejny coś sobie uświadomić, udowodnić nawet. Otucha ducha, prywatne stumostów, gwiazdy i spacery. Jest dobrze bo umiemy żyć, a mogliśmy nie umieć nic.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz