czwartek, 6 października 2011

Let's dance little stranger.

Stare zdjęcia, nowa muzyka. Po kolei, bo wczoraj nie chciało się dopisywać.
Środa wieczór - Apparat zremiksowany przez Telefon Tel Aviv. Magical sounds. Standardowo papieros na balkonie, księżyc i chmury. W trzeciej minucie piosenki, najprawdopodobniej za sprawą złudzenia optycznego spowodowanego przez chmury, księżyc zaczął podskakiwać do rytmu piosenki. Dźwięki karetki i pociągi w tle. Almost like NY. Fejsbuk, zdjęcie czarnej sofy. Normalnej czarnej sofy, a jednak ponoć nie. Chłopak, hipsterski leciuteńko, a przystojny nieziemsko chłopak, pianista-amator, podobnie jak ja nie widzący w sofie nic nadzwyczajnego. Dopiero kilka komentarzy później ujawniło się, iż jest to ponoć słynna kanapa z pornoli. Należymy najwidoczniej do tej grupy ludzi, która oglądając porno nie skupia się na detalach wyposażenia. Nie wiem, ale zdaje mi się, że to dobrze o Nas świadczy. W każdym razie po dogłębnej analizie zdjęć pianisty, serce bluznęło wiązanką dozgonnej miłości. Wtedy nadszedł czas na analizę gustów muzycznych. I tak właśnie odkryłam Nouvelle Vague. Cudowny lounge. Najlepszy jaki być ma w swoim gatunku. Lekki, uspokajający, budzący wyobraźnię lounge. Muzyka idealna pod tło, pod soundtrack, pod wszystkie czynności właściwie.
Czas na sen. Na bardzo pojebany sen.
Jestem w pracy, pracuję po godzinach, bo bardzo mi się tam podoba. Luźna atmosfera i w ogóle. W pracy, lub też zaraz po niej spotykam tego, który śni się ostatnio najczęściej. (Matko Bosa, znowu?!) Tenże właśnie wręcza mi list, lub też pismo urzędowe, w którym wyjaśnia, że bardzo byłby rad, gdybyśmy się pogodzili. Przeczytawszy pismo, z lekką rezerwą, ale jednak, wyrażam zgodę. Idziemy pić przy torach kolejowych. Spotykamy D. i jakiegoś faceta, nie wiem kogo. Pijemy z nimi. W międzyczasie mój świeżo upieczony pogodzony wybiera się na przejażdżkę rowerem do lasu po drugiej stronie torów. Zostaję z D. na peronie. Popijając jabola, dużo rozmawiamy, o studiach, o życiu generalnie. D. jest bardzo szczęśliwa, że w końcu wszystko nam się ułożyło. 
Nagle, tonem panicznym, zauważa, że rowerzysta wraca. No to co? Jak to co. Zamknęli przecież szlabany. No to co dwa. Przecież pociąg jeszcze daleko. Jak daleko, jest zaraz za rogiem! W tym momencie zza krzaczka wyłania się pędzący z zawrotną prędkością ekspres relacji Łódź-Katowice. Rowerzysta ściga się chwilę z pociągiem po drugiej stronie torów, a następnie z gracją przeskakuje nad zamkniętymi szlabanami, kilka centymetrów przed rozpędzonym pierwszym wagonem. Ma farta, jebany, a wszystko za sprawą mojej bandamki w kwiatki którą ma na głowie. Serce mi staje w poprzek, przysięgam. Ale kiedy ląduje bezpiecznie, wszystko wraca do normy. Naprawdę ma szczęście, bo Kinga, która jechała samochodem, musiała czekać aż otworzą szlabany. Nie wiem czemu, ale to ważna informacja. Tak samo jak ta, że to dziwne, żeby Łódź-Katowice jechała tędy, przez Opole. Chociaż wtedy okazuje się, że to jednak Częstochowa. Zaczynam opierdalać to dziecko szczęścia, że tak nie można, bo prawie bym na zawał zeszła przez niego aż nagle wszystko urywa się wraz z dźwiękiem telefonu, nomen omen, I have never dreamed.


Tak nagły powrót do rzeczywistości i rozjebany na cząsteczki dzień. Ej, kurwa, serio nie ogarniam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz