wtorek, 11 października 2011

Rainy mood.

Kontynuacja. Wtorek. Okropne zasieki z chmur, stumostów smutne jak rzadko kiedy wcześniej. Rainy means sleepy. Totalna bezproduktywność. Poza kilkoma godzinami w szpitalu, praktycznie cały czas spałam. No bo przecież nie da się inaczej, gdy znowu trzeba wrócić do chodzenia na kulach. Fuck. Ale w imię dobra wyższego tak zwanego, więc idzie znieść. Sny w takich okolicznościach nie odbiegają w niczym od zwyczajowego stopnia pojebania. Wycieczka. Strój na bal karnawałowy, własnoręcznie szyty z czerwonych szmatek, szał ciał. Przejazd rikszą, albo czymś podobnym do szpitala. A w szpitalu test z francuskiego i musująca czekolada w dużym termicznym kubku. A potem przystojny pan doktor i skierowanie na poprawienie gipsu, bo znowu, wiesz, rozjebywać się zaczął. W tle Shivaree i w końcu trzeba było się obudzić. Co za chujowy dzień, wieczór też. Zimny i ponury jak wstęp do greckiej tragedii. Niebieskie nitki w filtrze nie wpływają na smak papierosa, mam wrażenie, że historia zatacza małe kółko. Ktoś z sąsiadów zamontował na balkonie dzwoneczki, które na skutek obecnie trwających wichur bezustannie i szaleńczo podzwaniają jak elfia królowa w trakcie godów, albo bryczka na krakowskim rynku. Albo ja już dostaję pierdolca. Nie wiem, muszę kogoś spytać, czy też je słyszy.
Przez moment, przez te rude włosy, chciałam żebyś mnie odwiedził. W to, że wpadniesz na to sam, nie uwierzę, chciałam więc napisać. Bogu dzięki, zdrowy rozsądek jednak triumfuje i udało mi się samej sobie wyperswadować ten kretyński pomysł. Bo to przecież bez sensu.
Kochliki w wiśniowych cukierkach powodujące ból zatok. Albo może to ta wichura durna? Whatever. Back to sleep.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz