poniedziałek, 24 października 2011

Somebody that I used to know.

Zakochałam się. Znowu się kurwa zakochałam. A stało się to za przyczyną tego, iż na początku był chaos, a potem się wszystko popierdoliło. Najpierw natłok myśli, tęsknień i westchnień, te wszystkie Jolki i spięcia na synapsach pod czujnym ukraińskim okiem, a potem kilka spontanicznych sms-ów zakończonych rozpierdolem i amnezją. Przyjdź, przyjedź, zerwij się, chodź na piwo, na godzinę, na wieczór, na jutro, na leczenie tych tęsknot cholernych i żeby znowu była taka noc jakie kiedyś bywały.
Akcja mówisz-masz wypaliła chociaż raz. Tak naprawdę nawet bez tych tkliwości, tak po prostu, najbardziej  przyziemnie, chciałam się napić. A że przy okazji mogło pomóc na wszystko, to chyba najoczywistsza implikacja. W każdym razie, miało być piwo, skończyło się na trzech. I wódce. I znowu na piwach. I na wyżej wspomnianej amnezji także. I mimo krwiaka i kilku pomniejszych siniaków i dziury w pamięci, wyrzutów sumienia wyrzyganych z bólem z nad-szczerości i zdychającej niedzieli, na swój sposób pomogło. I faktycznie, jesteśmy trochę zbyt głośni i nieco za bardzo otwarci. Tańczymy na środku kuchni. Śpiewamy fałszywie Dumkę na dwa serca i parę innych hitów o miłości. I śpimy w jednym łóżku. Najebani. Omatkoboska. Grzesznicy. Lol, dobrze, niech te wydelikacone pizdy w końcu zobaczą na czym polega bycie młodym. Że zacytuję za, najebaną również, M., współzamieszkującą:
W końcu trafił się ktoś normalny kto przeklina i pali papierosy. (...) A nie ciągle tylko "zdrowaśmaryjo"
 I później, na balkonie, dalej w stanie jak powyżej:
Chciałabym mieć takiego kolegę jak Ty. Takiego z którym można tak spontanicznie tańczyć i takiego z którym mogłabym porozmawiać o wszystkim, jak z dziewczyną. Bo wiadomo, że z dziewczynami rozmawia się inaczej niż z facetami.
no wiadomo, oczywiście. Nie rozmawia się przecież z kumplami o seksie, nie szczegółowo i nie konkretnie aż tak, no chyba, że z nim i że w takim stanie. Ale przecież to już było wszystko, za głośno trochę, ale trzeba przełknąć. (o! jak mi się ładnie w temat wgrało!) Ahahah.
Kończąc te, żenujące nieco, ale jakże miłe, wspominki, muszę przejść do mniej optymistycznej części w której podmiot liryczny opisuje swoje męki wynikające z życia w rezerwacie a następnie zanosi się dzikim spazmem bezsilnej kurwicy. (Uderzyłby również głową w ścianę, bądź klawiaturę, ale mu szkoda.) Chodzi oczywiście o mieszkanie z w/w wydelikaconymi pizdami, chrześcijańskimi Hitlerami w koszulkach z H&M'u. I że tak bardzo chce mi się wymiotować już na to. Na brak wyrównania potencjałów i na tą małostkowość, wręcz nawet i głupotę ukrytą pod habitem z moralności i pojebanych zasad. Drżą mi powieki niebezpiecznie i wargi wykrzywiają się same w ironiczny grymas ukazujący idealnie to, co myślę na ten temat. Staram się to hamować, a jak nie wychodzi, to zrzucam winę na zmęczenie, byle jeszcze trochę wytrwać w tej dwulicowej, ale względnie pokojowej iluzji koegzystencji. A w dni takie jak ten, świeżo po zachłyśnięciu się normalnością, po kroplówce z alkoholu i starych, dobrych czasów, jest wyjątkowo trudno. Chodzę więc pokrzywiona, zupełnie jakby mi się mięśnie mimiczne podkurczyły na amen. Wypluwszy z siebie większość jadu tu i teraz może jakoś dojdę do wprawy.
A na koniec cytat wyjaśniający zdanie początkowe.
But you didn't have to cut me off
Make out like it never happened
And that we were nothing
And I don't even need your love
But you treat me like a stranger
And that feels so rough
And you didn't have to stoop so low (...)
I guess that I don't need that though
Now you're just somebody that I used to know.
no i właśnie. przeczytawszy, zrozumiawszy, zakochawszy się w przekazie i w tym prawie że Sting-owym wokalu i w teledysku też. We wszystkim.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz